Aktualności
29.04.2019
Janusz Kupcewicz: Arka? - Nie mogłem podjąć lepszej decyzji
Legenda. Lider i mózg Arki w latach 1974-82. Przed dekadą wybrany piłkarzem 80-lecia klubu. Pierwszy w historii żółto-niebieskich reprezentant Polski, dwukrotny uczestnik mistrzostw świata.
Na mundialu w Hiszpanii wywalczył trzecie miejsce, a w kluczowym meczu strzelił Francuzom gola na 3:1. Po odejściu z Arki, wywalczył mistrzostwo Polski z Lechem Poznań. Później grał m.in. w Saint-Étienne oraz w Grecji i Turcji.
„Historia zapamięta go jako piłkarza, który wszystko widział, nogę miał ułożoną w stopniu nieprawdopodobnym, posyłał dośrodkowania z precyzją niespotykaną, zaś każdy z jego rzutów wolnych był małym dziełem sztuki” – ocenia dziennikarz Marek Wawrzynowski. A jak swoją karierę wspomina on sam? Przed Państwem Janusz Kupcewicz.
PAWEŁ MARSZAŁKOWSKI: Gdy myśli pan „Arka”, mówi…?
JANUSZ KUPCEWICZ: Mój klub.
Klub, który w tym roku świętuje 90-lecie istnienia. Pan grał w Arce przez osiem lat. Co z tamtego okresu zapadło najgłębiej w pamięć?
„Górka”. Byłem na mistrzostwach świata w Argentynie i Hiszpanii. Grałem w Turcji, Grecji i na wspaniałym stadionie w Saint-Étienne, które słynie z najzagorzalszych fanatyków we Francji. Jednak takiej atmosfery jak przy Ejsmonda, nie było nigdzie.
Rywale bali się przyjeżdżać do Gdyni?
Z jednej strony tak, a z drugiej zachwycali się tym miejscem. Morze, statki na redzie, las… To był najbardziej urokliwie położony stadion na świecie. No i ta „Górka”! Kibice, którzy tworzyli niepowtarzalny klimat. Do dziś wielu moich kolegów z tamtych czasów wspomina mecze przy Ejsmonda. Dla wielu z nich Gdynia to Arka, a Arka to fani z „Górki”. Dziś już tej symbolicznej, z nazwy, ale wciąż fanatycznej.
Zanim jednak poznał pan gdyńską atmosferę, uczył się futbolu w Olsztynie. A może miał go pan we krwi? W końcu wywodzi się pan z piłkarskiej rodziny: ojciec Aleksander rozegrał ponad 50 meczów w Lechii, trzy lata starszy od pana brat Zbigniew również był piłkarzem.
Może we krwi piłki nie miałem, ale za to w kołysce już tak. Dosłownie. Mam nawet takie zdjęcie: leżę pod kołderką, a obok piłka – niewiele mniejsza ode mnie.
A więc był pan skazany na piłkę.
Ani przez chwilę nie dopuszczałem myśli, że mógłbym robić coś innego. Kiedy rodzice brali ślub, prosto z kościoła pojechali na stadion. Tata przebrał się z garnituru w strój sportowy, a mama w sukni i welonie oglądała mecz z korony stadionu. Wesele mogło poczekać, liga nie. W naszej rodzinie nawet pies grał w piłkę! Wabił się Koli i stał na bramce. Co bramkarz puścił, Koli wyciągał. W ten sposób stracił zęby, ale piłka w siatce nie miała prawa wylądować. Skoro w futbol zaplątani byli wszyscy, od mamy po psa, to chyba rzeczywiście nie miałem wyjścia – musiałem zostać piłkarzem.
Jako dziewięciolatek rozpoczął pan treningi w Warmii Olsztyn.
Zanim jednak wylądowałem w Warmii, dużo trenowałem z tatą, który codziennie budził mnie o szóstej, prowadził do lasu, dawał piłkę i kazał robić slalom między drzewami. Ćwiczyliśmy wszystkie elementy: drybling, technikę, rzuty wolne, wytrzymałość. W lesie, jak wiadomo, nie jest przesadnie równo, dlatego później nie miałem problemów z grą na polskich „kartofliskach”. Po szkole spędzałem czas z kolegami. Kradło się jabłka, skakało przez płoty, uciekało przed psem – nigdy nie byłem tak szybki, jak wtedy. Na podwórku rozwijałem sprawność ogólną, więc kiedy trafiłem do klubu, coś już potrafiłem.
W Warmii zatrudniony był pana tata.
A po czterech latach przeszedł do Stomilu, więc zabrałem się z nim. I tym samym zostałem zawieszony za zmianę barw klubowych. Jako 13-latek! Rozpętała się afera. Media huczały: „Jak można zawiesić dzieciaka?!”. Ale w tamtych czasach można było wszystko. Przez 10 miesięcy nie grałem więc w oficjalnych meczach.
Wszystko przez to, że poszedł pan za tatą. Można stwierdzić, że ojciec był pana menadżerem?
Menadżer to gość, który szuka zawodnikowi klubu i dba o jego interesy. Przede wszystkim dba jednak o interesy własne – zawodnik nie jest na pierwszym miejscu. A tata zawsze chciał dla mnie jak najlepiej, więc nie nazwałbym go menadżerem.
Rodzicom zależało, by zdobył pan wykształcenie?
Studia są ostatnią rzeczą, o której myśleli piłkarze. Większość kończy edukację na szkole średniej. Rodzice postanowili, że będę wyjątkiem. Jak tata, który, mimo że grał w piłkę na wysokim poziomie, skończył politechnikę i kurs przewodnika wycieczek. Potem pozostał przy futbolu jako trener, jednak miał zabezpieczenie. W końcu piłkarzom różnie się układa.
I poszedł pan na studia bez gadania?
Ale gdzie tam! Człowiek był młody, najchętniej machnąłby na studia ręką. Buntowałem się, ale rodzice byli uparci, zmusili mnie i dziś jestem im za to wdzięczny. Co prawda pobiłem rekord, bo – z przerwami – studiowałem przez 15 lat, ale w końcu odebrałem dyplom magistra. Wykładowcy byli bardzo wyrozumiali. Dzięki temu mogę pracować jako nauczyciel.
Również dzięki studiom wylądował pan w Trójmieście.
Z Olsztyna do Trójmiasta rzut beretem, więc wybrałem gdański AWF.
No i Arkę.
Tak, studia rzeczywiście były jednym z powodów, które zadecydowały o tym, że trafiłem do Gdyni. Zanim przyjęli mnie na AWF, przez trzy miesiące chodziłem ze zdrową nogą w gipsie. A na dworze 40 stopni! Ale strach, że przyjdą po mnie żołnierze i zaciągną do wojska, był silniejszy. Drugim powodem była gwarancja regularnej gry w podstawowym składzie. Był rok 1974: Polska właśnie została trzecią drużyną świata, a Arka po raz pierwszy w historii awansowała do ekstraklasy, nazywanej wówczas pierwszą ligą. Miałem 18 lat.
Chętnych było jednak znacznie więcej. Ustawiła się po pana długa kolejka.
Na najwyższym szczeblu rozgrywkowym – tak jak dziś – grało 16 klubów. W naszym mieszkaniu siedzieli przedstawiciele każdego z nich: od Legii po ROW Rybnik. Po kolei przyjeżdżali do Olsztyna i próbowali przekonać, że właśnie ich zespół powinienem wybrać. Rodzice uważali, że zawsze można porozmawiać. Ostatecznie padło na Arkę. Jak wspomniałem: studia i gwarancja grania zaważyły.
Przez pół roku faktycznie wychodził pan w pierwszym składzie, jednak później zaczęły się schody. Publicznie skrytykował pan trenera Jerzego Słaboszewskiego. O co poszło?
Szczerze? Nie pamiętam. Pamiętam jedynie konsekwencje – wylądowałem na ławce. Do dziś mam niewyparzony język. Synowie pytają: „Tato, po co tak kłapiesz?”, ale taki już jestem, że nie kalkuluję. Wtedy miałem jeszcze mniej pokory. 18-latkowi, o którym piszą, że jest następcą Lubańskiego, może uderzyć sodówka. Przyjąłem zimny prysznic, wyciągnąłem wnioski i wróciłem na boisko.
Ale najpierw ogłosił pan w mediach: „Arka to był błąd. Mogłem pójść wszędzie, tylko nie tu”.
Byłem młody i sfrustrowany, więc wypaliłem. Dziś uważam zupełnie przeciwnie – nie mogłem podjąć lepszej decyzji.
Praktycznie w każdym z wywiadów dziennikarze sugerują panu, że wybór Arki nie był optymalny.
Jeśli ktoś mówi, że gdybym wybrał inny klub, osiągnąłbym więcej, to pytam: „Osiągnąłbym więcej w Legii, gdzie na mojej pozycji grał Kaziu Deyna? Albo w Górniku Zabrze, w którym musiałbym rywalizować z Zygfrydem Szołtysikiem?”.
Krąży plotka, że najbliżej był pan właśnie Górnika, jednak na Śląsku zabrakło willi, której podobno zażądał pana ojciec.
Wielkie kłamstwo! Ludzie, którzy powielają bzdurę o pazerności mojego taty, obrażają nie tylko jego, ale i mnie. Prawda jest taka, że do Arki przyszedłem za dużo mniejsze pieniądze. Dopiero po dwóch latach kupiłem w Gdyni mieszkanie. Wcześniej spałem u marynarzy na Polance Redłowskiej, zresztą razem z bratem. Potem on dostał mieszkanie na Witominie, a ja wylądowałem w Orłowie.
Właśnie! Trzeba wspomnieć, że do Arki przyszedł pan razem z bratem Zbigniewem. W żółto-niebieskich barwach zadebiutowaliście w przedsezonowym meczu o tytuł „Moralnego mistrza drugiej ligi”.
Druga liga podzielona była na grupę północną i południową. Północną wygrała Arka, południową GKS Tychy. Dziennikarze wymyślili, że trzeba sprawdzić, który z beniaminków jest lepszy, więc zorganizowali ten mecz. Wygraliśmy 5:0. W 75. minucie trafiłem ja, a dosłownie 60 sekund później brat.
Za kilka dni brat pokonał Jana Tomaszewskiego i tym samym zdobył pierwszą w historii Gdyni bramkę w pierwszej lidze. Pamięta pan mecz z ŁKS-em?
Pamiętam tę niepowtarzalną atmosferę „Górki”, o której wspominałem na wstępie. Zaangażowanie kibiców. Dzień przed meczem przychodzili na stadion z saperkami w rękach i zakopywali butelki. Kiedy rozlegał się pierwszy gwizdek, wódeczka miała przyjemną temperaturę i można było oglądać grę, co jakiś czas popijając co nieco. Na stadion przy Ejsmonda przychodziło po 20 tysięcy ludzi, choć oficjalnie miał on dwukrotnie mniejszą pojemność. Zdarzały się mecze, podczas których kibice siedzieli przy liniach bocznych.
Jednak po roku w Gdyni rozległ się huk spadku.
Piękny sen nie potrwał długo. Debiutancki sezon w pierwszej lidze zakończyliśmy na ostatnim miejscu w tabeli, mimo że pięć kolejnych drużyn uzbierało tyle samo punktów.
Zadecydowała różnica bramek, a ostatnia seria gier mogła być jedną z inspiracji twórców „Piłkarskiego pokera”.
Kiedyś już wypowiedziałem się na ten temat i nie chciałbym do tego wracać…
Minął kolejny rok i Arka wróciła do pierwszej ligi jak bumerang.
Ogromna w tym zasługa Stefana Żywotki. Ależ to był świetny szkoleniowiec! A właściwie jest, bo wciąż żyje – w styczniu będzie świętował setne urodziny. Żywotko to chyba najlepszy trener, z jakim pracowałem. Miał tylko jeden mankament: asystenta Bogdana Maślankę, który sprowadził do Gdyni szwedzkie metody.
Cóż to za szwedzkie metody?
Maślanka zaproponował, żebyśmy trenowali na pokładzie statku. Do tego po każdym wysiłku, nawet najmniejszym, kazał nam pić litry wody. Dosłownie litry! Ale jeszcze lepszy był trener Grzegorz Polakow, który wymyślił, że będziemy trenować z kilofami.
Kilofami?!
Nie przesłyszał się pan. Jechaliśmy na zgrupowanie do Starogardu Gdańskiego. Kierownikiem drużyny był Wiesiu Kędzia. Polakow powiedział mu, żeby przed zbiórką, podjechał do stoczni i zabrał stamtąd kilofy.
Zbiórka. „Wziąłeś kilofy?” – pyta Polakow. A Wiesiu wielkie oczy, bo myślał, że trener żartuje. „W te pędy zasuwaj do stoczni i przywieź te cholerne kilofy!”. Więc Wiesiu wsiadł w samochód, a dwie godziny później zameldował się w Starogardzie z 24 kilofami w bagażniku.
I co nimi robiliście?
Kopaliśmy metrowe dziury za hotelem. Machanie kilofami miało wyćwiczyć górne partie. Zbuntowałem się. Powiedziałem trenerowi, że nie będę się wydurniać. W ten sposób oszczędziłem kręgosłup i dłonie. Koledzy przez tydzień chodzili z bąblami.
To już lepsze litry wody.
Gdyby chodziło tylko o wodę i treningi na statku, naprawdę odpuściłbym temu Maślance. Jednak najgorsze było to, że poza szwedzkimi metodami, asystent Maślanka miał niezdrowe ambicje. Robił wszystko, żeby wykurzyć trenera Żywotkę i samemu wskoczyć na jego miejsce. A Żywotko to był złoty człowiek. Porównałbym go do Kazia Górskiego – taki „tatuś”, który tworzył w drużynie rodzinną atmosferę, ale jak trzeba było, to i skarcił bez skrupułów.
Odczuł pan to na własnej skórze?
Oj tak, dostałem po dupie. Jeszcze przed sezonem Żywotko odstawił mnie od składu. Sparingi oglądałem z ławy, chodziłem zagotowany. Dopiero później dowiedziałem się, o co chodziło. Trener chciał, żebym spokorniał, wydobył z siebie sportową złość i udowodnił na treningach, że zasługuję na pierwszą jedenastkę. Pokazałem, co potrafię, a Żywotko powiedział w wywiadzie: „Najlepszym piłkarzem, z jakim miałem do czynienia jest Janusz Kupcewicz”.
Podobnie wypowiadał się trener Marian Szczechowicz, który w 1974 roku poprowadził reprezentację Polski na mistrzostwach Europy do lat 19. W tamtej kadrze byli m.in. Zbigniew Boniek czy Stanisław Terlecki, ale to pana uważano za najlepszego. „Kupcewicz to następca Włodzimierza Lubańskiego” – pisano.
Prasa mocno mnie pompowała. W młodzieżowej reprezentacji byłem kapitanem. Miałem posłuch w szatni. To była naprawdę fajna paka. Większość chłopaków grała później w pierwszoligowych klubach. Udało nam się zrobić sprawny przeskok z piłki młodzieżowej do seniorskiej.
Pan poprowadził Arkę do awansu i został królem strzelców drugiej ligi.
Paradoksalnie skorzystałem na spadku. Szczebel niżej wiele się nauczyłem i wróciłem do pierwszej ligi lepszy i silniejszy, jak cała Arka zresztą. Pomógł trener Żywotko, ale muszę również wspomnieć o Waldku Tandeckim, który biegał ze mną po boisku. Wspaniały piłkarz z niesamowitą techniką. Miałem ogromne szczęście, że trafiłem na doświadczonego zawodnika, który nie był zawistny, tylko robił wszystko, aby wspomóc młodszych. Waldek był mentorem i kumplem jednocześnie. W sezonie 1975/76 zdobyłem 14 goli z czego 80 procent po podaniach Waldka.
Wygraliście drugą ligę, a na kolejnych czterech miejscach w tabeli uplasowały się: Lechia Gdańsk, Motor Lublin, Stoczniowiec Gdańsk i Bałtyk Gdynia. W pierwszej piątce, cztery kluby z Trójmiasta. W czym tkwił sekret siły Wybrzeża?
W tym, w czym zawsze: w pieniądzach. Dalmor, stocznie, ryby, Polskie Linie Oceaniczne… Dzięki przemysłowi morskiemu, dobrze nam się żyło.
Dwa kluby z Gdyni, dwa z Gdańska. Jak wyglądały relacje między drużynami i kibicami?
Podobnie jak dziś…
A które derby były dla was najważniejsze?
Zdecydowanie te z Lechią. Derby Gdyni również były wyjątkowe, jednak prawda jest taka, że Bałtyk – z całym szacunkiem – zawsze stał niżej w trójmiejskiej hierarchii. Podobnie zresztą jak Stoczniowiec. W Gdańsku dominowała Lechia, a w Gdyni zdecydowanie więcej kibiców miała Arka, dlatego też starcia żółto-niebieskich z biało-zielonymi wzbudzały największe emocje. Przy czym mecze derbowe, bez różnicy w jakiej konfiguracji, nie za bardzo dało się oglądać. Więcej było walki niż gry. Taka rąbanka – kto kogo stłamsi fizycznie.
Jeszcze w trakcie drugoligowego sezonu zadebiutował pan w seniorskiej reprezentacji Polski. Był marzec 1976 roku. Mecz Polska – Argentyna w Chorzowie. W 64. minucie zmienił pan innego debiutanta, Zbigniewa Bońka.
Na boisku: Deyna, Żmuda, Lato, Szarmach… Na ławce Kazimierz Górski, a na trybunach Stadionu Śląskiego sto tysięcy kibiców. Pamiętam dwie rzeczy: moje nogi, trzęsące się jak galareta, i niesamowicie ciężkie powietrze. Aż zbierało mi się na wymioty – tylko nie wiem, czy bardziej z powodu stresu czy od wdychania kopalnianego pyłu. Nie miałem siły na najprostsze zagrania. Zawaliłem debiut po całości.
Jak skomentował to trener Górski?
Przemilczał. Wszystko było jasne: przegraliśmy, a ja zagrałem totalną kaszanę. Wróciłem do Gdyni ze spuszczoną głową.
A kilka miesięcy później, już z głową wysoko uniesioną, kroczył pan bulwarem wraz z tysiącami kibiców, fetując powrót Arki do pierwszej ligi.
Było co świętować. Awans w ciągu roku to była duża sprawa. Coś tam się wypiło, dostaliśmy talony na maluchy.
Drużynę wzmocnili m.in. Czesław Boguszewicz oraz Andrzejowie: Czyżniewski i Zawiślan. Czuliście, że tym razem nie będziecie kandydatami do spadku, jak dwa lata wcześniej?
To były realne wzmocnienia. „Czyżyk” trafił do Arki dzięki mnie. Graliśmy razem w młodzieżowej reprezentacji. Andrzej bardzo dobrze bronił. Napisał, że chętnie przeniósłby się do Gdyni i czy nie pomógłbym mu w tym. Pomogłem. Z Boguszewiczem było podobnie. Czesiu grał w Pogoni Szczecin, ale namawiałem go, żeby przeniósł się do Arki. Dał się przekonać.
Zawiślan w klasyfikacji strzelców drugiej ligi, z 13 golami, był o jedno trafienie za panem. Do tego w Gdyni pozostali zawodnicy, którzy już wcześniej decydowali o sile Arki, jak Zbigniew Bieliński.
Odpaliło. Z tym że wciąż nie mogliśmy porównywać się z klubami wojskowymi, jak Legia czy Śląsk, albo górniczymi. W ówczesnym układzie politycznym nie mogliśmy podskoczyć wyżej niż środek tabeli, dlatego siódme miejsce było sukcesem.
Jeśli więc ktoś zastanawia się, dlaczego w tamtych czasach Arka nie walczyła choćby o podium, ma odpowiedź?
Myślę, że tak. W lidze była hierarchia, która pokrywała się z hierarchią w państwie. Arka była jedynie średniakiem. Gdybyśmy osiągnęli więcej, trzeba byłoby traktować to w kategoriach cudu.
W takim razie, dlaczego nie wyjechał pan z Gdyni? Nie wierzę, że brakowało propozycji z innych klubów.
Dostawałem mnóstwo propozycji, oczywiście.
Dlaczego więc nie przeszedł pan do klubu, z którym mógłby walczyć o najwyższe cele? W końcu minęły już trzy lata od przyjazdu do Gdyni. Został pan królem strzelców drugiej ligi i zdążył potwierdzić umiejętności w piłce seniorskiej. Nie korciło, żeby rozwinąć skrzydła?
Od życia w Gdyni można się uzależnić. Słońce, morze, świeże powietrze… Do tego wciąż studiowałem. Namęczyłem się, żeby dostać na uczelnię, więc nie było łatwo zrezygnować. Może też brakowało mi odwagi, by rzucić się na głęboką wodę. W Arce czułem się pewnie. Kibice nosili mnie na rękach, miałem gwarancję miejsca w podstawowym składzie. Mimo zaledwie 22 lat na karku, byłem ustabilizowany jako zawodnik i jako człowiek. Trudno zrezygnować ze stabilizacji. Zresztą dzięki działaczom Arki, nie musiałem podejmować decyzji – kiedy zgłaszali się po mnie przedstawiciele innych drużyn, zderzali się ze ścianą i wracali do domu.
Miał pan w klubie tak silną pozycję, że lepiej było nie zadzierać. Przekonał się o tym trener Janusz Pekowski…
Po prostu zależało mi, aby występować w optymalnej roli. Wszystkie atuty mogłem sprzedawać jedynie jako środkowy pomocnik. Tymczasem przed jednym z meczów wchodzę do szatni, a tam na tablicy rozrysowane ustawienie ze mną w napadzie. Zrobiłem wielkie oczy, na co trener Pekowski zagaił: „Co? Nie podoba ci się ta pozycja?”. „Nie bardzo” – odpowiedziałem delikatnie. „No to może bardziej spodoba ci się na ławce!” – warknął. Wsadziłem więc buty do szafki, trzasnąłem drzwiami i poszedłem na trybuny. Przysiadł się prezes. Kiedy opowiedziałem mu, co się wydarzyło, kazał wracać do szatni. Uparłem się. Powiedziałem, że jeśli już mam gdzieś siedzieć, to wolę na trybunach. Nie rozumiałem, dlaczego trener kazał mi wystąpić na pozycji, na której traciłbym 70 procent walorów. Nie dałem mu powodów, żeby się mścił. „Wracaj Janusz, za trzy dni Pekowskiego nie będzie w Arce” – rzucił prezes.
Trenera można było odstawić, pana nie.
W dużej mierze decydowałem o obliczu zespołu, przyznaję bez fałszywej skromności. Znam swoją wartość i uważam, że wiele dla Arki zrobiłem. Ale nie byłoby tak, gdybym grał na innej pozycji – moim miejscem był środek pomocy.
Media pisały wówczas: „Kupcewicz jest bodaj jedynym zawodnikiem w naszej ekstraklasie, potrafiącym rzeczywiście kierować poczynaniami całej drużyny”.
Z fragmentem, że jedynym w całej ekstraklasie, nie do końca się zgadzam. Sądzę, że wówczas było znacznie więcej ligowych indywidualności, niż w dzisiejszych czasach. Nie chciałbym się porównywać na przykład z Kaziem Deyną, ale z drugiej strony, czemu nie?
Dzięki temu, że został pan w Arce, w 1978 roku Gdynia doczekała się przedstawiciela na mistrzostwach świata. Jak wspomina pan turniej w Argentynie?
Zawsze będę napierniczał w Jacka Gmocha, ponieważ uważam, że spartaczył mistrzostwa, na które pojechała najlepsza polska reprezentacja w historii. Mieliśmy niezwykłą drużynę – mieszankę wybuchową. Lubański, Deyna, Boniek, Kusto, Kmiecik, Iwan… Zawodnicy z doświadczeniem, o które w 1974 zadbał Kaziu Górski, plus kilku młodych-gniewnych. A Gmoch zamiast to wykorzystać, skłócił zespół.
No i nie wpuścił pana ani na minutę…
O to mam do niego najmniejsze pretensje. Choć był plan, żebym zagrał w meczu z Argentyną. Na szczęście asystent Gmocha, Waldek Odrębski, powstrzymał zmianę. Gdybym wszedł choć na sekundę, nie mógłbym zagrać w kwalifikacjach do igrzysk olimpijskich.
Tak jak w 1974 roku mówiło się, że Kupcewicz będzie drugim Lubańskim, tak w 1978 upatrywano w panu następcy Deyny, który na mundialu w Argentynie zakończył swoją reprezentacyjną karierę.
A później mówiło się, że jestem zmarnowanym talentem. Nie możemy sprawdzić, jak potoczyłaby się moja kariera, gdybym dokonał innych wyborów. Może faktycznie zostałbym drugim Deyną. A może stałbym dziś pod sklepem i prosił, żeby postawił mi pan browara. Albo już bym nie żył. Nie ma co gdybać.
Mam problem ze słowem „zmarnowany”. Przecież sporo pan osiągnął w piłce, nie tylko z perspektywy Gdyni.
Jeśli ktoś uważa, że zmarnowałem karierę, to niech spojrzy na moją notkę biograficzną. Zdobyłem Puchar Polski z Arką, Mistrzostwo Polski z Lechem Poznań. Dwa razy pojechałem na mistrzostwa świata – zająłem tam trzecie miejsce i zdobyłem bramkę w kluczowym meczu. No nie wiem, czy to zmarnowana kariera.
Z Argentyny wrócił pan do Gdyni i tak dochodzimy do…
…pamiętnego 1979 roku.
Dokładnie. Jednak na początku drogi niewiele wskazywało na szczęśliwy finał. Najpierw Arki o mało nie wyeliminowała trzecioligowa Warta Sieradz, a ćwierćfinał z Lechem rozstrzygnęła dopiero seria rzutów karnych. Pan do siatki nie trafił.
Nie potrafiłem wykonywać rzutów karnych.
Jak to? Król stałych fragmentów nie potrafił strzelać z jedenastu metrów?
Rzuty wolne kochałem, karnych nienawidziłem. Do tej pory nienawidzę, nawet w oldbojach. Kwestia psychiki, bo przecież nie techniki w moim przypadku. Byłem za słaby psychicznie.
Za słaby psychicznie?! Zawodnik, który w wieku 18 lat publicznie krytykuje jednego trenera, a kilka lat później wchodzi w konflikt z następnym?
Może po prostu pozowałem na mocnego i pewnego siebie? Buta była pewną maską. Wewnątrz wyglądało to trochę inaczej… Zbyszek Boniek zrobił wielką karierę w dużej mierze dzięki pewności siebie. Umiejętności piłkarskie nabył, przebojowy charakter miał od zawsze. Dzięki temu został najlepszym polskim piłkarzem w historii – obok Józia Młynarczyka – jeśli weźmiemy pod uwagę listę sukcesów.
Mówi pan: Boniek i Młynarczyk najlepsi, jeśli chodzi o osiągnięcia. A jeśli chodzi o umiejętności?
Kaziu Deyna. Jeszcze jako dzieciak, oglądałem go w telewizji. Wydawało mi się wówczas, że jego ruchy są strasznie ślamazarne. Robił te swoje zakosy jakby w zwolnionym tempie, a mimo to mijał przeciwników jak tyczki. Kiedy wiele lat później zagrałem przeciwko niemu, zrozumiałem dlaczego. Prowadził piłkę w magiczny sposób, niezwykle blisko stopy – tak, że nie byłem w stanie mu jej odebrać. Ale Boniek też był niesamowity. Albo Mirek Okoński! Niemiłosiernie ośmieszał nas w „dziadka”. A kiedy poczuło się od niego ten specyficznych zapaszek, to już w ogóle! Wtedy wszystko robił na jeszcze większej fantazji. Oj, Okoński jest bardzo niedoceniany. Dalej: Lubański, Szarmach, Lato… I tak można wymieniać. Mieliśmy wspaniałe pokolenie.
Wróćmy na ścieżkę, którą Arka maszerowała po Puchar Polski. W półfinale czekały Szombierki Bytom. Rozstrzelaliście Ślązaków. Konkretnie duet K-K: Kupcewicz-Korynt.
Tomek był niezwykle skuteczny i świetnie grał głową. Z Szombierkami zagrał koncert, jak zresztą cała drużyna zresztą. Trafił raz, ja dołożyłem dwa kolejne trafienia i byliśmy w finale.
Jeden z pana goli padł po pięknym strzale z około 25 metrów. Słynął pan z takich uderzeń.
Uderzałem specyficznie: z prostego podbicia, ale zewnętrzną częścią stopy. Piłka dostawała takiej rotacji, że bramkarze mieli nie lada kłopot. Ale musiałem to wypracować. Po treningach zostawałem na pół godziny – ustawiałem metalowy mur na kółkach, który zmontowali nam w stoczni, prosiłem, żeby kolega stanął na bramce i waliłem wolne jeden za drugim.
Efekt można było podziwiać w Lublinie, gdzie rozegrany został finał z Wisłą Kraków. W 50. minucie idealnie przymierzył pan właśnie z rzutu wolnego. Na 2:1 strzelił z karnego Tadeusz Krystyniak i kilka chwil później mogliście wznieść Puchar Polski. Czesław Boguszewicz, już w roli trenera, powiedział po meczu: „Zadecydowały determinacja i duch walki”. A jak pan wspomina to starcie?
Połowę składu Wisły stanowili reprezentanci Polski. Teoretycznie powinni nas puknąć kilkoma bramkami, ale to my byliśmy górą. Wygraliśmy sercem. Każdy z nas biegał za dwóch.
Na Beroe Stara Zagora to jednak nie wystarczyło. W Pucharze Zdobywców Pucharów potknęliście się na pierwszej przeszkodzie, mimo że pierwszy mecz wygraliście 3:2.
W rewanżu byliśmy skazani na porażkę. Już w autokarze, bułgarska przewodniczka powiedziała nam, żebyśmy się nie łudzili. „Strzelą wam tyle goli, ile potrzebują. Nawet gdybyście wygrali u siebie 3:0, tu przegralibyście 0:4” – zapowiadała. I nie pomyliła się. Sędzia z Cypru dopilnował, żeby gospodarzom nie stała się krzywda. Czerwoną kartkę dostał najspokojniejszy na boisku Franek Bochentyn, choć to Bułgarzy kopali nas po nogach, a bramkę zdobyli ze spalonego. Ale nie ma co wyliczać dalej, czasu nie cofniemy.
W kolejnej rundzie czekał Juventus, który w Bułgarii tylko bezbramkowo zremisował.
Fakt, że nawet wielki Juventus nie zdołał tam wygrać, sporo mówi. W tym przypadku „ściany” rzeczywiście pomagały gospodarzom. Na stadionie panowała iście południowa atmosfera. Boisko otaczał kordon milicji, a trybuny wypełnione były żywiołowymi fanatykami. Zakłady pracy ogłosiły dzień wolny. W całym bloku wschodnim ludzie żyli piłką na dużo większą skalę niż we współczesnej Europie.
Rundę jesienną sezonu 1980/81 Arka zakończyła na czwartym miejscu w tabeli. Wydawało się, że zdobycie Pucharu Polski zadziałało jak proca. Niestety chwilę później bliżej było do efektu jo-jo. W kolejnym sezonie spadliście do drugiej ligi. Co zaważyło?
Przede wszystkim sprawy organizacyjno-finansowe. Początek lat 80. to najgorszy okres dla Wybrzeża. Stan wojenny, problemy stoczniowców i tak dalej. Generalny kryzys, który przełożył się również na piłkę.
Na pocieszenie poleciał pan do Hiszpanii na drugi w swojej karierze mundial – jakże inny od tego w Argentynie. Choć znów zaczął pan poza boiskiem, to skończył w ramionach kolegów...
Zanim jednak zdobyliśmy medal, musieliśmy na ten mundial awansować. I tu, w eliminacjach, zaczyna się moja historia. Wygraliśmy z NRD na Stadionie Śląskim, a ja wyszedłem w pierwszym składzie. Później, w pokoju hotelowym, odwiedził nas Antonii Piechniczek. Trener poprosił, żebyśmy przyjęli do drużyny Bońka, który został zawieszony po aferze na Okęciu.
Nie jest tajemnicą, że pana relacje z Bońkiem nie były przyjacielskie.
Dlatego zapytałem Piechniczka, co ma na myśli, mówiąc „przyjęcie”. Przecież to reprezentacja. Gdybym atakował ze Zbyszkiem bramkę rywali i to on byłby na lepszej pozycji, to podałbym piłkę bez wahania. Kiedy gra się z orłem na piersi, nie ma miejsca na prywatne niesnaski.
Przyjęliście więc Bońka, a chwilę potem doznał pan kontuzji.
Bardzo poważnej. Siadł mi kręgosłup. W moje miejsce powołany został Stefan Majewski, który wcześniej grał na zupełnie innej pozycji. Reprezentacja pojechała do Lipska, gdzie wygrała po wspaniałym meczu. A ja zostałem odpalony. Dlaczego, albo raczej przez kogo, to każdy może sam sobie odpowiedzieć…
Ale przecież poleciał pan na mundial.
Bo ktoś z Wybrzeża polecieć musiał. Każdy region trzeba było zadowolić, więc faktycznie znalazłem się w Hiszpanii, ale na początku z dala od boiska.
Na „dzień dobry” remis z Włochami.
Co było dobrym rezultatem. W przeciwieństwie do remisu z Kamerunem. Przed pierwszym gwizdkiem każdy zastanawiał się tylko nad tym, iloma golami ich pokonamy. Tymczasem koledzy nie wykorzystali trzech „setek” i po meczu zaczęło wrzeć. Dziennikarze i kibice domagali się zmian w składzie.
Wskazano na pana.
I tu dochodzimy do pewnego paradoksu. Załóżmy, że udałoby się wcisnąć gola Kameruńczykom – mielibyśmy na koncie remis oraz zwycięstwo i nikt nawet nie popatrzyłby w moją stronę. Wciąż patrzyłbym na boisko zza linii bocznej. Ale gola wcisnąć się nie udało, więc można powiedzieć, że miałem niesłychanego farta. Nieszczęście jednego, szczęściem drugiego. Dzień przed meczem z Peru dowiedziałem się, że wyjdę w podstawowym składzie.
Co pan poczuł?
Spokój. Od debiutu w reprezentacji minęło sześć lat – przez ten czas uporządkowałem głowę. Wtedy miałem nogi z waty, a na pierwszy mecz mistrzostw świata wyszedłem na luzie. Pomyślałem: „A co mam do stracenia? Przecież jeśli coś pójdzie nie tak, to nie mnie będą się czepiać!”. Ale poszło świetnie. Wygraliśmy 5:1, a ja miałem duży udział przy dwóch bramkach.
I już nie oddał pan placu.
Narracja znowu się zmieniła. Zebraliśmy dużo pochwał za mecz z Peru, ja indywidualnie również. Jasiu Ciszewski – moim zdaniem komentator wszech czasów – bardzo lubił moją grę. Podczas transmisji powiedział: „Wszedł Kupcewicz i całkowicie odmienił oblicze reprezentacji”. Przyjemnie było to usłyszeć z ust człowieka, który naprawdę znał się na piłce i wiele meczów obejrzał. Wielka frajda.
To był wyjątkowy mundial także ze względu na otoczkę.
Trwał stan wojenny, więc przed turniejem nikt nie chciał z nami grać meczów towarzyskich. Traktowali nas jak trędowatych. Samo wyjście z grupy traktowaliśmy jak sukces. A dalej czekał nas mecz z ZSRR. Nikomu nie trzeba tłumaczyć okoliczności. Wiedzieliśmy, że nie możemy przegrać. Nie tylko ze względu na awans do półfinału… I nie przegraliśmy.
("Mundial. Gra o wszystko" - mat. prasowe)
Jednak w półfinale Włosi okazali się za silni.
Albo raczej my za słabi. Tak świętowaliśmy awans, że zabrakło sił na sam mecz. Wyszedł pewien minimalizm, brak genu zwycięzców.
W meczu o trzecie miejsce zmierzyliście się z Francuzami. Pan znów wybiegł w pierwszym składzie.
A po 30 minutach rozległy się głośne krzyki do trenera, że powinien mnie zdjąć. I to nie kibice krzyczeli…
Więc kto?
Kolega – każdy wie, który. Ale dotrwałem do końca pierwszej połowy. Prowadzimy 2:1, mam asystę. Schodzimy do tunelu. Kątem oka widzę, że rozgrzewa się Włodek Ciołek, a przede mną idą trener Piechniczek i kapitan Władek Żmuda. I słyszę taki dialog:
- Władek, mam Janusza zmienić?
- Panie, od******* się pan ode mnie, to pan jest trenerem.
Ale w szatni zwrot akcji. Okazuje się, że Waldek Matysik jest odwodniony. Chłop praktycznie nieprzytomny. Więc zamiast Ciołka, wszedł Romek Wójcicki za Matysika. I powtarza się scenariusz: nieszczęście jednego, szczęściem drugiego. Drugi raz podczas jednego turnieju! Wróciłem więc na boisko i dwie minuty po przerwie podwyższyłem na 3:1 z rzutu wolnego. Jeszcze kwadrans wcześniej schodziłem do tunelu ze spuszczoną głową. Wcześniej mało brakował, a przypieprzyłbym koledze. A teraz tonąłem w objęciach i byłem bohaterem. Los bywa przewrotny.
Celował pan?
Do wolnych z centralnej części boiska nie byłem dopuszczany. Mecz z Włochami był wyjątkiem, bo nie zagrał w nim Zbyszek Boniek. Trafiłem w słupek bramki Dino Zoffa. A ten wolny z Francją był z takiego miejsca, że nikt nie chciał podejść. Na chwilę podleciał Buncol, ale krzyknął tylko: „Gdzie z takiego kąta!” i szybko zawrócił. Zostałem przy piłce. Wszyscy spodziewali się dośrodkowania, więc postanowiłem zaskoczyć. Miałem prosty cel: zmieścić piłkę przy bliższym słupku. Udało się.
„Wreszcie! Kupcewicz!” – krzyknął Ciszewski w transmisji.
Był to dla mnie podwójnie ważny gol, ponieważ dedykowałem go tacie, który leżał na łożu śmierci. Pod koniec życia miał jeszcze trochę radości. Zobaczył, że warto było wstawać przed szóstą i biegać ze mną po lesie. Był dumny.
Wygraliście, ale po meczu byliście totalnie wykończeni.
Do tego stopnia, że w szatni długo wymiotowałem. Gdy doszedłem do siebie, okazało się, że jak na złość zostałem wylosowany do kontroli antydopingowej. Francuzi przyszli, wzięli łyka szampana, wysikali się i „au revoir!”. Ja męczyłem piwo za piwem i nic. Do tego już po dwóch butelkach byłem pijany. Nie ma się co dziwić, wycieńczony organizm musiał tak zareagować. W końcu udało się! Marzyłem, żeby położyć się do łóżka, ale nic z tego! Prosto z szatni przenieśliśmy się do autokaru. Do autokaru bez klimatyzacji! I tak przejechaliśmy 400 kilometrów w ukropie, aż do Madrytu, gdzie rozgrywano finał. Mieliśmy lecieć samolotem, ale bilety przejęli działacze. Podobnie jak wejściówki na mecz finałowy, który ostatecznie obejrzeliśmy w telewizji.
Z Hiszpanii wrócił pan do Gdyni już tylko na chwilę. Po ośmiu latach przyszedł czas rozstania z Arką.
Czekały na mnie oferty zza granicy, między innymi z Włoch czy Bayeru Leverkusen, ale zostały zablokowane przez „górę”. Poszedłem więc do Lecha Poznań, z którym zdobyłem mistrzostwo Polski. Wykupili mnie prywaciarze, z Henrykiem „Lulusiem” Zakrzewiczem na czele, który aż do śmierci wypowiadał się o mnie z sympatią. Co ciekawe, jestem zawodnikiem, którego kibice dwóch klubów wytypowali do „jedenastki wszech czasów”. Znam tylko dwa takie przypadki. Traktuję to jako wielkie osiągnięcie. Tym bardziej, że w Poznaniu grałem zaledwie przez rok.
Wyjazd za granicę był nieunikniony. Wylądował pan w Saint-Etienne.
Wyjechali Boniek i Żmuda, w końcu wyjechałem i ja. Lepiej trafić nie mogłem. Wyjechać z Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej do Francji to było jak przeskoczyć wielką przepaść. Inny świat. Na wstępie zaproponowali nam kilka domów do wyboru. Jeden, drugi, czwarty, szósty… Wszystkie piękne, typowo francuskie: z wielkimi strychami i basenami – jak na filmach z Louisem de Funèsem. Żona oznajmiła jednak, że nie chce mieszkać w domu, tylko w apartamencie, bo bałaby się zostawać sama. Francuzi trochę się zdziwili, ale bez problemu dali nam pięciopokojowy apartament. Potem pozwolili wybrać meble i wspaniale urządzili.
Jak opowiadał pan w Polsce o zastanych standardach, to pewnie nikt nie wierzył?
Ale to jeszcze nic! Trafiłem do szpitala. W porze obiadowej przychodziły pielęgniarki i wręczały menu: „Zupa, drugie danie, deser – na co ma pan ochotę? Piwko czy winko?”. W szpitalu. Państwowym. 37 lat temu!
U nas do dziś tak nie ma…
Więc chyba nie dziwi się pan, że chciałem tam zostać, prawda? Francja to naprawdę przepiękny kraj. Niestety dopadła mnie kontuzja, przez którą w drużynie zostałem skreślony.
Kontuzje były pana zmorą.
Nie były bardzo poważne, ale wybijały mnie z cyklu na dwa-trzy tygodnie. Często grałem na zastrzykach znieczulających, ale organizmu nie oszukasz. Doskwierały głównie mięśnie i kręgosłup, z którym do teraz mam kłopoty. Myślę, że przyczyniły się do tego ówczesne metody treningowe: wielogodzinne bieganie po górach i tak dalej. Mięśnie dostawały potężny wycisk.
Ale nie tylko przez kontuzję wyjechał pan z Francji?
Drugim powodem był fakt, że nie nauczyłem się języka, bo bez komunikacji ani rusz. Mocno tego żałuję. Gdybym był wtedy ciut mądrzejszy i miał więcej zdrowia, podejrzewam, że siedziałbym we Francji do dziś.
Jednak trochę świata pan zobaczył. Grał pan w Grecji i Turcji, do dziś często bywa w USA.
Do Stanów pojechałem po raz pierwszy w 1994 roku na zaproszenie Mańka Nowackiego – kolegi, z którym sięgaliśmy po Puchar Polski. Do tej pory utrzymujemy bardzo przyjazne kontakty. Maniek zapraszał mnie wielokrotnie, również do swojego meksykańskiego domu.
Za Atlantykiem mam też rodzinę. W Chicago siedzi mój brat, a jeden z synów 14 lat temu przeniósł się do Nowego Jorku. Dziś mieszka w Teksasie, razem z wnukami. Oczywiście wszyscy mają żółto-niebieskie serca. Arkowcy w Teksasie! Drugi syn został w Trójmieście i swego czasu zagrał nawet kilka meczów dla Arki.
Pan zacumował na stałe w Gdyni.
Urodziłem się w Gdańsku, ale nie wyobrażam sobie życia w tym mieście. Mieszkam w Gdyni i czuję się w niej znakomicie. Mam tu mnóstwo przyjaciół, możemy cieszyć się fantastyczną pogodą, morzem, więc jest dobrze. Oby tylko zdrowie dopisywało.
Młodzież rozpoznaje pana na ulicy?
Raczej nie. Józiu Gładysz, z którym pracuję w akademii piłkarskiej, często powtarza dzieciakom: „Waszym idolem jest Robert Lewandowski, ale powiedzcie mi, co on osiągnął. W klubie bardzo dużo, ale w reprezentacji? A na wyciągnięcie ręki macie trenera, który zdobył medal mistrzostw świata”. Jednak popisy, które można oglądać tu i teraz, przemawiają bardziej. Mało który z tych dzieciaków widział gola, którego zapakowałem Francuzom.
Czuje się pan legendą?
Kibice kojarzą moje nazwisko, ale powszechnie raczej nie jestem znany. Nie udzielam się publicznie, nie mam parcia na szkło. Koledzy, którzy co tydzień pokazują twarz w telewizji, są dużo bardziej rozpoznawalni, mimo że osiągnęli dużo mniej. Ale nie mam o to pretensji ani żalu. Jest mi dobrze tu, gdzie jestem. Od ponad 20 lat uczę w szkole i nie narzekam. To ważne, aby mieć stałe zajęcie. Przechodziłem w życiu różne zawirowania, więc tym bardziej cieszę się, że potrafiłem z nich wyjść i ustabilizować się. Był moment, że w kubku – takim jak ten, z którego teraz pijemy kawę – trzymałem monety. Wyjmowałem pięciogroszówki, żeby mieć na pieczywo. Nie było łatwo, ale wyszedłem na prostą i daję sobie radę. Uważam, że całkiem przyzwoicie.
Rozmawiał Paweł Marszałkowski
Copyright Arka Gdynia |