Aktualności
30.05.2020
Kupcewicz: Derby to specyficzne mecze
Maciej Słomiński, Interia: Przyszedł pan jako 19-letni zawodnik do Arki w mundialowym roku 1974. Dlaczego Arka, a nie Lechia? W jej barwach grał pana ojciec Aleksander i brat Zbigniew? A może właśnie dlatego Gdynia zamiast Gdańska, bo wiedział pan ,jaki to krzyż grać w klubie z Traugutta?
Janusz Kupcewicz, najlepszy piłkarz w historii Arki Gdynia, obecnie jej skaut: - Nawiasem mówiąc, mój brat Zbyszek zdobył dla Arki pierwszą bramkę w historii jej występów w Ekstraklasie. Wygraliśmy 1-0 w Gdyni z ŁKS, a brat pokonał Janka Tomaszewskiego. Wcześniej byłem jedną nogą w Lechii, nawet nie na testach, bo markę miałem ustaloną i na stole oferty ze wszystkich klubów Ekstraklasy. Jak to młody chłopak, byłem niepokorny i zadarłem ze starszymi zawodnikami. Przede wszystkim ze śp. Zbyszkiem Żemojtelem.
Notabene wychowankiem Lechii, który w latach 1968-72 grał w Arce.
- Znany z ostrej gry obrońca, stąd pseudonim "Żyleta". Ale prywatnie przemiły człowiek. Gdy się urodziłem, moi rodzice mieszkali w Gdańsku na Kartuskiej. Gdy gdzieś wychodzili, to właśnie Zbyszek trzymał mnie na rękach i pilnował. Z nim zadarłem, dlatego poszedłem do Arki zamiast do Lechii!
Arka, w której grał pan w latach 1974-82, była drużyną ekstraklasowego środka tabeli, najwyżej zajęliście siódme miejsce. Czego zabrakło by zagrać w pucharach?
- Byliśmy drużyną własnego boiska, nie liczyłem dokładnie, ale jakieś 80-85 procent punktów zdobywaliśmy w naszej twierdzy przy Ejsmonda. Za to na wyjeździe czapa za czapą. Nie wiem, czy to nasza mentalność, czy siły nas opuszczały, a dopadał stres, gdy wyjeżdżaliśmy z Gdyni? Gdynia nie jest dużym miastem wojewódzkim. Do dziś powtarzam, że nie stać nas na grę o podium - jak zajmiemy ósme miejsce, to kibice będą zadowoleni. Od czasu do czasu jakiś puchar, to już w ogóle przeszczęśliwi.
Obecna Arka coś nie może wygrać z Lechią, wam szło lepiej - graliście w I lidze, a lechiści w II. Chociaż na jeden sezon spadliście i dwie trójmiejskie drużyny rywalizowały o awans na najwyższy szczebel.
- Nie da się ukryć, że Trójmiastu służą dwie drużyny w Ekstraklasie. Nawet ci najbardziej zacietrzewieni pierwsze, co robią, to sprawdzają w kalendarzu, kiedy są derby i potem pół roku na nie czekają, odliczając dni. Tamte mecze derbowe miały niewiele wspólnego z piłką, za to była walka na całego. Do dziś mam "pieczątki" na piszczelach, które zrobił mi Józef Gładysz, dziś mój serdeczny przyjaciel. Wtedy, w sezonie 1975/76, przez większość sezonu Lechia miała przewagę, ale ich doszliśmy i przegoniliśmy na finiszu. Decydujący mecz wygraliśmy w Gdyni, po bramce Andrzeja Szybalskiego w 83. minucie. Kopnął "z czuba", do dziś nikt nie wie, jak on to trafił.
W nagrodę za Puchar Polski zagraliście w Pucharze Zdobywców Pucharów. W Gdańsku jest trochę szyderstw, że Lechia zagrała z wielkim "Juve", a wy z Bułgarami z Beroe Stara Zagora.
- Liczyliśmy, że trafimy na drużynę z oddzielonej wtedy murem Europy Zachodniej. Grając w reprezentacjach Polski juniorów, potem dorosłej, czasem tam bywałem, ale moi koledzy klubowi nie.
Co miała wtedy Arka, że grała w Ekstraklasie, a czego nie miała Lechia, która nie mogła do niej wejść? Klub z mniejszego miasta wyciągał wartościowych zawodników rywala - jak Tomasz Korynt czy "Bobo" Kaczmarek.
- Arka była klubem lepiej zorganizowanym. Gdynia miała lepszych, skuteczniejszych działaczy, może mniej znających się na piłce, ale takich, którzy bardzo pomagali. Dużo zakładów pracy związanych z morzem, rybołówstwem, się angażowało. Nie mieliśmy za to zbyt dobrej bazy.
Wyjechał pan za granicę, gdzie występował m.in. w zielonych strojach Saint-Etienne, prezentując się równie dobrze jak w barwach żółto-niebieskich. Po powrocie do kraju dołączył pan do I-ligowej Lechii Gdańsk. Czy kibice wtedy III-ligowej Arki mieli pretensje?
- Oczywiście, że mieli i krzywo przez dwa lata patrzeli. Na grę w Lechii namówił mnie wspomniany trener Geszke. Jednocześnie do Gdańska wrócił "Dzidek" Puszkarz. Ja miałem 31 lat, on 37, podczas zgrupowań mieszkaliśmy razem w pokoju. Na mnie wołali "tata", na niego "dziadek". Nie mnie oceniać, nazywają mnie legendą Arki, tak Puszkarz jest legendą Lechii. Mówi się o śp. Romanie Koryncie, ale jego nie widziałem w akcji, nie chcę oceniać. Do dziś się przyjaźnimy, mimo że ja jestem arkowcem, a on lechistą. Powtarzam młodzieży, że jesteśmy przede wszystkim ludźmi, że potrzebna jest pokora. Nie muszę wkładać żółto-niebieskiego szalika, czapki, obnosić się z tym, afiszować, ważne jest co mam w sercu.
W Gdańsku wiedzą, kim pan jest, ale nieprzyjemności z tego powodu nie ma.
- Szedłem kiedyś na mecz jeszcze na starym stadionie Lechii i grupka kibiców po kilku piwach przyglądała mi się spode łba, ostatecznie wydusili z siebie jakieś miłe nawet słowa. Nie ma co generalizować, ale zdaje się, że jestem darzony w Gdańsku szacunkiem i sympatią. Nawet ten szalony spiker Lechii przed meczem kiedyś do mnie podszedł i mówi: panie Januszu, pamiętam bramkę z rzutu wolnego strzeloną Legii, sędzia jej nie uznał, że niby był spalony. A potem znów trafił pan w "okno" z tego samego miejsca! Miło, że ludzie pamiętają.
Jakiego meczu spodziewa się pan w niedzielę?
- Nikt z nas nie wie, kto jest w jakiej dyspozycji, kto ile wytrzyma. Wielka niewiadoma. Tabela jasno pokazuje, w jakiej my jesteśmy sytuacji, w każdym meczu musimy walczyć o pełną pulę. Chciałbym, żeby to był taki mecz jak na jesień w Gdyni. Gdzie Arka mogła prowadzić 2-0, by zaraz dostać dwa ciosy i przegrywać 0-2. Potem Lechia miała szansę na trzeciego gola, nie wykorzystała i to Arka wyrównała w doliczonym czasie gry. W 98. minucie! Myślę, że to były najlepsze derby w ostatnich latach z obu stron. Chciałbym, żeby było więcej gry, a mniej wycinki. Chociaż jak mówiłem o swych czasach zawodniczych, w tych meczach nie bierze się jeńców.
Dla środowiska skupionego wokół Arki Gdynia przyjście dobrego trenera ligowego, jakim jest Ireneusz Mamrot, musi być pozytywnym sygnałem.
- Po pierwsze Krzysiu Sobieraj nie ma odpowiednich uprawnień, mógłby prowadzić zespół warunkowo tylko w trzech meczach. Sobieraj jest jedną z legend Arki i na pewno wróci do Gdyni. Po drugie to zrozumiałe, że trener przychodzi ze swoim sztabem. Po trzecie, jakiś czas temu mieliśmy w klubie luźną rozmowę. Padały różne kandydatury, kto mógłby zostać trenerem. Były różne pomysły, na co ja mówię: a może Mamrot? Nie jestem najmądrzejszy na świecie i mogę się mylić. Jednak ten trener zrobił dobry wynik w Chrobrym, potem niezły w Jagiellonii. On daje Arce nadzieję.
Rozmawiał: Maciej Słomiński Interia.pl
więcej: sport.interia.pl
Copyright Arka Gdynia |