Aktualności
31.12.2019
Pavels Steinbors: Żałuję, że nie zdążyłem poznać taty
Jakub Radomski: Słyszałem, że przez lata pana wielkim idolem był Edwin van der Sar. Dlaczego akurat on?
Pavels Steinbors: Był świetnym bramkarzem, znakomicie grającym nogami. Uwielbiałem jego styl gry, ale zwracałem też uwagę na zachowanie. Nie lubię, gdy golkiper obroni strzał i przez następne dwie sekundy krzyczy, jaki to on jest wielki. Są bramkarze, nawet bardzo znani, którzy tak właśnie robią. Niech pan mi powie – jakby to wyglądało, gdyby każdy zawodnik z pola po dokładnym podaniu zachowywał się w taki sposób?
Absurdalnie.
No właśnie. A czy z bramkarzami ma być inaczej? To nasza praca. Nie strzelamy goli, rzadko mamy asysty, jesteśmy rozliczani z bronienia strzałów. Manifestowanie udanej interwencji jest dla mnie sztuczne. Van der Sar taki nie był. Gdy bronił rzut karny, zdarzało mu się cieszyć, to normalne, ale przez niemal cały czas miał w sobie spokój. Był okres, gdy czytałem każdy możliwy wywiad z nim i tylko utwierdzałem się w przekonaniu, że jest wyjątkowym graczem.
A dziś kogo najbardziej pan podziwia?
Jana Oblaka. Osiągnął bardzo wiele, został zawodnikiem Atletico. Jest wyceniany na 100 milionów euro. W takich sytuacjach, gdy stajesz się sławny, często tracisz kontakt z rzeczywistością. Wydaje mi się, że Oblaka to nie spotkało. Przed meczem reprezentacji Łotwy ze Słowenią w eliminacjach EURO 2020 udało mi się z nim dłużej porozmawiać. Byłem ciekawy, jak to jest bronić w wielkim hiszpańskim zespole. Okazał się sympatycznym człowiekiem, którego, tak mi się wydaje, pieniądze nie zmieniły. To bardzo ważne, by będąc znakomitym sportowcem, pozostać normalnym człowiekiem.
Co jest najważniejsze w życiu?
Dla mnie? Moi bliscy, rodzina. Ich szczęście.
Pan miał trudne dzieciństwo. Ojciec od was odszedł, gdy miał pan dwa lata.
Byłem bardzo mały, więc go nie pamiętam. Mamie po jego odejściu nie było łatwo. Pracowała w sklepie obuwniczym i tam po jakimś czasie poznała kolejnego męża, który choć był moim ojczymem, to mówiłem do niego tato. Biologicznego ojca nie zdążyłem poznać. Przez wiele lat czekałem. Myślałem, że to on zrobi pierwszy krok, sam też go nie wykonałem. Dziś trochę żałuję, że nie zdążyłem się z nim zobaczyć i porozmawiać. Nie chcę oceniać tego, co zrobił, bo to byłoby niesprawiedliwe. Mama przedstawiła mi swoją wersję, dotyczącą przyczyn ich rozstania, ale myślę, że gdybym spotkał się z ojcem, on mógłby to ująć nieco inaczej.
Wiedziałem, że ma nową rodzinę, dzieci. Później dowiedziałem się, że choruje. Miał poważne problemy z sercem, zamontowano mu specjalną aparaturę. Pewnego dnia mama przekazała mi, że zmarł. Kiedy jechaliśmy na pogrzeb, czułem spokój, bo wydawało mi się, że jadę pożegnać nieznajomego człowieka. Nigdy nie zapomnę momentu, gdy podszedłem do trumny i zobaczyłem jego zdjęcie. Czułem się, jakbym patrzył na siebie. Tak był do mnie podobny. Miałem wrażenie, że to ja tam leżę. Nie byłem gotowy na ten widok, który później przez jakiś czas mi towarzyszył.
Po tych wszystkich doświadczeniach, jakim chce pan być ojcem dla swoich dwóch synów?
Zależy mi na tym, by moje dzieci miały wszystko. Poza tym myślę, że każdy ojciec, który jest zawodowym sportowcem, ma w duszy marzenie, by dzieci szły w jego ślady. Sport buduje w młodym człowieku cechy, które moim zdaniem są w życiu potrzebne i dobre. Uczy tego, by się nie poddawać i nie akceptować porażki. Choć gdy ma się syna uprawiającego sport, trzeba też umiejętnie go motywować i z nim rozmawiać. Sam się o tym przekonałem.
Niech pan opowie.
Marian, starszy z synów, uprawia zapasy. Podchodzi do tego bardzo poważnie i jest naprawdę dobry. Raz udało mi się oglądać na żywo jego turniej i doszedł do finału, który przegrał, ale był blisko wygranej. Siedziałem na trybunach i czułem wielką dumę. Pamiętam jednak jego pierwsze zawody, na których nie mogłem być. Rozmawiałem z nim, gdy jechał na nie z moją żoną. Był bardzo pewny siebie. „Synku, stresujesz się?” – spytałem. A on mi mówi, że w ogóle i że jest pewny zwycięstwa. Za duża pewność siebie w sporcie nie jest dobra i próbowałem mu to wytłumaczyć, ale nie słuchał. Powiedziałem mu też wtedy, że jeżeli wygra, dostanie wyjątkowy prezent. Spytał, co mu dam za drugie miejsce, a ja powiedziałem, że jabłko. „Jabłko?” – zdziwił się. „Tak” – odpowiedziałem. – „Bo w sporcie tak naprawdę liczy się pierwsze miejsce” – dodałem.
Jak mu poszło?
Pierwsza walka? Przegrał. Druga? To samo. Zwyciężył dopiero w trzeciej, która nie miała już większego znaczenia. Marian się popłakał. Trener próbował go pocieszać, ale nic z tego. Gdy rozmawialiśmy po turnieju, syn był w rozpaczy. Zrozumiałem wtedy, że być może motywowałem go w nieodpowiedni sposób. „Nie martw się, mimo wszystko dostaniesz ode mnie prezent” – powiedziałem. Był zaskoczony, później zacząłem mu tłumaczyć, że porażkę można zaakceptować, gdy dało się z siebie sto procent. Tak jest zresztą w życiu – nie zawsze się wygrywa, ale trzeba starać się być jak najlepszym człowiekiem.
A za tamto drugie miejsce, które oglądał pan na żywo, co dostał? Jabłko?
Nie. Poszliśmy do sklepu i powiedziałem mu: „Synku, wybieraj sobie, co chcesz”. Wrócił do mnie z książką. On uwielbia czytać. Ma dziewięć lat, a bardzo szybko pochłonął wszystkie części Harry’ego Pottera. Dla mnie to duże zaskoczenie, bo gdy ja byłem dzieckiem, książkę traktowałem jako najgorszy możliwy prezent.
Ale teraz, z tego co słyszałem, w wolnym czasie bardzo lubi pan czytać.
Miałem okres, gdy pochłaniałem kolejne książki Bernarda Werbera. To francuski pisarz tworzący kryminały, fantastykę, ale jest w tym też trochę filozofii. Nie pisze w sposób naukowy, co mi się podoba. W jego książkach najbardziej interesowało mnie to, co dzieje się z nami po śmierci.
Jest pan człowiekiem wierzącym?
Tak. Stąd przekonanie, że po śmierci coś jest. Ale co? Nikt nam tego dokładnie nie wytłumaczy, dlatego bardzo intrygowało mnie, jak niektórzy to widzą i opisują w swoich książkach.
Młodszy syn ma sześć lat?
Zgadza się. Dawid był wtedy z nami w sklepie i też usłyszał, że ma sobie coś wybrać. Wskazał słomkowy kapelusz, jaki ludzie noszą na wsi. „Tato, zawsze o takim marzyłem” – powiedział, a ja na początku sądziłem, że sobie żartuje. A tu nic z tego. Dawid jest wkręcony w piłkę nożną. W jego przedszkolu istnieje sekcja piłkarska, ale powiedziałem: „Nie chodź tam, bo te treningi będą stratą czasu”. Być może zimą zapiszemy go do jakiegoś klubu.
Też chce stać na bramce?
Pewnego dnia padło hasło: „Mamo, tato, będę bramkarzem”. Żona odpowiedziała, że jeden w rodzinie wystarczy, bo już i tak ma wystarczająco dużo stresu.
Jest pan bardzo rodzinnym człowiekiem. W jednym z wywiadów powiedział pan: „W innych krajach, w których grałem, czułem się jak bezdomny”. O co chodzi? Zakładam, że ta wypowiedź dotyczy też występów w RPA, a z tego co wiem, był pan tam z najbliższymi.
Miałem tam dom, więc to nie jest właściwe słowo. W języku łotewskim funkcjonuje natomiast określenie oznaczające, że bardzo się tęskni za własnym krajem. W 2012 roku turecki szkoleniowiec Muhsin Ertugral ściągnął mnie i innego łotewskiego zawodnika do południowoafrykańskiego klubu Lamontville Golden Arrows. RPA to specyficzne miejsce. Tamtejsi zawodnicy mają duże umiejętności, ale znacznie gorzej u nich z dyscypliną. Ertugral jest świetnym trenerem. Chciał zaprowadzić w szatni porządek i nauczyć wszystkich porządnej pracy. Po pewnym czasie zobaczył jednak, że ma to małe szanse powodzenia i zwolnił się z klubu.
Z kolejnym szkoleniowcem pracowało się dużo trudniej. Nie dogadywaliśmy się. W RPA przez dwa, trzy miesiące bardzo mi się podobało. Miały na to wpływ emocje i kolejne sportowe wyzwania. Ale później coraz bardziej zacząłem tęsknić za Łotwą. Za tym, co mi bliskie, co znam. Poszliśmy z kolegą do właścicielki klubu i zaczęliśmy jej wyliczać, że chcemy odejść, bo jesteśmy daleko od domu, nie gramy, nie mamy dobrych relacji z trenerem. Na szczęście w końcu poszła nam na rękę.
Grając w Polsce, też zdarzało się panu odczuwać tak wielką tęsknotę?
Nie. Polska jest blisko Łotwy, poza tym ludzie są podobni do mieszkańców mojego kraju. Zwłaszcza teraz, grając w Gdyni, czuję się dużo lepiej. Brakuje mi tylko codziennego kontaktu z żoną i dziećmi. Synowie chodzą do szkoły i przedszkola, więc zdecydowaliśmy, że zostaną z małżonką na Łotwie. Jestem bardzo wdzięczny Dianie, że się nimi zajmuje i wychowuje ich na dobrych ludzi. Kiedy tylko mogę, jadę do nich i spędzamy razem czas. Podczas zgrupowań reprezentacji zawszę znajdę dzień czy dwa, by pobyć z rodziną. Teraz spędzamy razem święta, nie mogę się też doczekać wakacji, bo wtedy żona i synowie przyjeżdżają na dłużej do Gdyni. W takich chwilach jestem najszczęśliwszym człowiekiem.
Wie pan, co w ostatnich tygodniach mówią o panu kibice, nie tylko ci Arki?
Nie wiem.
Że gdyby nie Pavels Šteinbors, Arka prawdopodobnie byłaby ostatnia w tabeli.
Nie zgadzam się z taką opinią. Były mecze, w których paroma obronami bardzo pomogłem drużynie, ale moim zdaniem mamy zespół pełen dobrych zawodników, który powinien być wyżej w tabeli. Obserwuję tych chłopaków na treningach, widzę ich umiejętności i zaangażowanie, i jestem pewien, że na wiosnę będziemy grać lepiej. Zresztą już w ostatnich ligowych spotkaniach prezentowaliśmy się całkiem nieźle.
To prawda, że w sezonie 2017/2018 przez trzy miesiące grał pan z pękniętą łąkotką?
Zawsze coś mi dolega.
Jak to?
Przez ostatnie cztery lata nie pamiętam spotkania, które rozegrałbym bez bólu. Ale nie widzę w tym nic sensacyjnego. Dla mnie to normalna rzecz w profesjonalnym sporcie. W okresie, o który pan pyta, rzeczywiście miałem problem z kolanem, ale w końcu mi je wyczyszczono. Zabieg trwał 30 minut. Przed meczami biorę leki przeciwbólowe i wychodzę na boisko. Jeżeli ktoś stwierdziłby, że to niewłaściwe, niebezpieczne, odpowiedziałbym, że jazda autem też taka jest, bo w każdej chwili można mieć wypadek. Gdybyśmy kolejny mecz grali po dwóch dniach, być może byłby problem, bo wtedy mocno odzywa się ból. Ale na szczęście przerwa pomiędzy spotkaniami jest dłuższa.
Co pan chce robić po zakończeniu kariery?
Mam marzenie, by kupić duży dom w jednym z ciepłych europejskich krajów. Mieszkalibyśmy w nim, najlepiej razem z synami, a na jednym z pięter mieściłaby się nasza restauracja.
Byłby pan tylko właścicielem czy również by pan gotował?
Mogę robić jedno i drugie. Kiedy miałem 20 czy 21 lat, bardzo dużo gotowałem. Godzinami czytałem przepisy i potrafiłem przyrządzić każde, nawet najbardziej skomplikowane danie. Nie było gatunku mięsa, z którym bym sobie nie poradził. Za to moja żona robi najlepsze torty na świecie. Nikt jej nie przebije w tej kwestii. Chciałbym, by ewentualni klienci mogli się kiedyś o tym przekonać.
Jakub Radomski
Copyright Arka Gdynia |