Aktualności
12.05.2019
Pavels Steinbors: Wszyscy tworzymy Arkę (cz.I)
Kibicom żółto-niebieskich nie trzeba go przedstawiać. Dlatego bez zbędnego wstępu: zapraszamy na pierwszą część rozmowy z Pavelsem Steinorsem, w której nasz bramkarz opowiada między innymi o swoich ulubionych miejscach w Gdyni i egzotycznym epizodzie w Afryce.
PAWEŁ MARSZAŁKOWSKI I ANDRZEJ RUKŚĆ: Siedzimy tu od pięciu minut i już kilka osób zdążyło pogratulować ci występów w ostatnich meczach.
PAVELS STEINBORS: To bardzo miłe, ale wciąż nie za bardzo wiem, jak reagować na komplementy. Czasami zdarza się, że ktoś zatrzyma mnie na ulicy. To bardzo sympatyczne momenty – ludzie opowiadają, że są kibicami Arki, pokazują żółto-niebieskie opaski albo tatuaże…
Ale nie spotkałeś jeszcze nikogo, kto wytatuowałby sobie twoją podobiznę?
Ha, na szczęście nie! Ale przed ostatnimi derbami wydarzyło się coś równie nieprawdopodobnego. Napisał do mnie kibic: „Pavels, jeśli wygracie z Lechią, sprezentuję ci samochód!”. Chyba nie żartował, bo nawet wysłał zdjęcie zabytkowego żuka. No ale nie wygraliśmy.
Przed chwilą wrzuciliśmy do internetu twoje selfie z „Górki”. Zobacz: w pół godziny ponad 500 „lajków” i kilkadziesiąt komentarzy. Przeczytaj.
Naprawdę doceniam wszystkie miłe słowa kierowane w moją stronę, ale to cała drużyna zasługuje na pochwały. Każdy z kolegów niesamowicie walczy. Ja po prostu nie mogę zaprzepaścić ich wielkiego wysiłku.
„Pavels powinien mieć w Gdyni pomnik” – takie głosy pojawiają się od dawna, ale po meczu na wodzie w Kielcach kibice już nie zastanawiają się czy, tylko gdzie ten pomnik powinien stanąć.
Na pomniki zasługują bohaterowie, a ja tylko robię swoje. Wszyscy razem tworzymy Arkę, także kibice. A wiecie, dlaczego nasi są wyjątkowi?
Twoim zdaniem dlaczego?
Kiedy odnosisz sukcesy, ludzie cię chwalą – piszą i mówią miłe słowa, gratulują – to normalne. Jednak dopiero w Gdyni spotkałem się z tym, że kibice są z tobą na dobre i na złe. Nie, że tylko tak śpiewają, ale faktycznie są. W każdej chwili czuję tu wsparcie.
Najlepszym przykładem są ostatnie tygodnie. Seria meczów bez zwycięstwa wydłużała się, a wy wciąż mieliście wsparcie z trybun.
Ta wiara bardzo nam pomogła, bez dwóch zdań. Ostatnie zwycięstwa są również zasługą naszych fanów.
Czujecie się teraz pewniejsi?
To jak łyczek świeżego powietrza. Nie możemy jeszcze być pewni utrzymania, ale na pewno jesteśmy pewniejsi siebie. Patrzymy w przyszłość. Czekają nas kolejne wyzwania i punkty do zdobycia.
Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy kibice zaczęli skandować twoje nazwisko?
Mam ten moment przed oczami, ale nie mogę sobie przypomnieć, z kim wtedy graliśmy. Na pewno było to po meczu wyjazdowym.
Od tamtego czasu „Pavels Steinbors!” można usłyszeć z trybun regularnie. Zarówno na wyjeździe, jak i przy Olimpijskiej. Na takie traktowanie trzeba sobie zasłużyć.
To miód na uszy, serce i duszę – na wszystko. Jestem bardzo szczęśliwy, że udało mi się wypracować zaufanie fanów. Nigdy nie zapomnę tego, co wydarzyło się po meczu z Lechem Poznań, który rozgrywaliśmy w dniu moich urodzin. Wygraliśmy, a gdy podeszliśmy pod „Górkę”, cały stadion zaczął śpiewać mi „Sto lat”. Miałem łzy w oczach. Tamtej nocy długo nie mogłem zasnąć.
Myślisz, że ten szacunek kibiców zaskarbiłeś sobie wyłącznie postawą na boisku, czy również tym, jaki jesteś poza nim?
W pierwszej kolejności zawsze liczy się to, co na boisku.
Do tego, co na boisku jeszcze wrócimy, ale teraz pogadajmy trochę o życiu. Jakie są twoje ulubione miejsca w Gdyni?
Właśnie te, które dzisiaj odwiedzamy: bulwar i „Górka”. W odwrotnej kolejności. Kiedy spaceruję w tej okolicy, staram się zajrzeć na Ejsmonda. Można tu poczuć las, morską bryzę, ale i zapach historii. Uwielbiam ten klimat. Lubię przysiąść na chwilę i pomyśleć.
Przyprowadziłeś tu rodzinę?
Oczywiście, bardzo im się spodobało. Generalnie lubią Gdynię równie mocno jak ja. Szczególnie wszystkie miejsca przy morzu. Często odwiedzamy jedną z kawiarni – są tam bardzo dobre wafle, którymi dzieciaki mogłyby zajadać się codziennie.
Jednak codziennie nie mogą, ponieważ na stałe w Gdyni mieszkasz sam. Dlaczego?
Moi synowie są już w wieku szkolnym: Marian ma osiem lat, Dawid pięć. Szkoła jest więc jednym z powodów, ale początkowy argument był inny. Kiedy przechodziłem do Arki, podpisałem umowę na rok. Uznaliśmy z żoną, że dość mamy ciągłych przeprowadzek całą rodziną i że razem z synami wrócą na Łotwę. Tym bardziej, że było to w okresie, gdy starszy z nich szedł do pierwszej klasy. Dzieci potrzebowały stabilizacji. Odwiedzamy się nawzajem w każdej wolnej chwili.
Umowę przedłużyłeś i chyba nic nie zwiastuje, żebyś szykował się do wyprowadzki z Gdyni?
Póki co mam kontrakt do czerwca 2020 roku, z opcją przedłużenia o kolejny rok, jednak nie ukrywam, że chciałbym grać w Arce do końca kariery. Z tym klubem łączy mnie mnóstwo wspaniałych chwil. Wierzę, że równie wspaniałe przed nami.
A gdzie chciałbyś mieszkać po zakończeniu kariery?
Fajnie byłoby zostać w Gdyni na zawsze i sprowadzić tu rodzinę. Do tego potrzebny jest jednak plan na życie po odłożeniu rękawic do szafki. Muszę wymyślić, czym zająć się poza piłką.
Masz jakieś pomysły?
Niedawno dowiedziałem się o kursach trenerskich w Trójmieście i chętnie spróbuję pójść w tym kierunku. Dodatkowo chciałbym rozwinąć jakiś biznes zupełnie niezwiązany z futbolem. Mam kilka pomysłów, ale jeszcze za wcześnie, by mówić o szczegółach. Jeśli dam radę, wówczas zaświeci się zielone światło i rodzina będzie mogła przyjechać do Gdyni na dłużej. Póki co budujemy dom na przedmieściach Rygi – praktycznie w lesie, nieopodal jeziora. Żona wszystkiego dogląda.
W czym tkwi sekret, że tak dobrze mówisz po polsku?
Dzięki temu, że zamieszkałem w Gdyni sam, miałem dużo czasu na naukę języka. To dla mnie sposób na poznawanie tutejszej kultury, którą bardzo cenię. Zresztą nie jest tajemnicą, że moja żona ma polskie korzenie. W czasach Związku Radzieckiego na Łotwie mieszkało wielu Polaków, również mój biologiczny ojciec był jednym z nich. Odszedł, kiedy miałem dwa latka. Po pewnym czasie mama związała się z innym mężczyzną i to właśnie jego traktuję jak tatę. Nigdy nie nazwałem go ojczymem. Jest wspaniałym człowiekiem i bardzo pomógł mi w rozwoju przygody z piłką. Kiedy dostrzegł, że mam talent, motywował mnie do treningów.
Wybrałeś piłkę nożną, mimo że na Łotwie nie jest to sport numer jeden.
Niedawno zrobili jakieś badania i o dziwo wyszło z nich, że to właśnie futbol jest najpopularniejszy. Wydaje mi się jednak, że tylko w teorii. Zdecydowanie większym zainteresowaniem cieszą się koszykówka i przede wszystkim hokej.
Dlaczego więc nie zostałeś hokeistą?
Lubię tę dyscyplinę, jest bardzo dynamiczna. Liga łotewska stoi na wysokim poziomie, więc chętnie chodzę na mecze. Jako dzieciak trochę jeździłem na łyżwach, jak każdy w Rydze, ale nigdy nie trenowałem hokeja na poważnie. Próbowałem sił w koszykówce i siatkówce, a w końcu padło na piłkę nożną i nie żałuję. Choć wielu kolegów, z którymi kopałem, rezygnowało. „Po co mam biegać za piłką, skoro wszyscy grają w hokeja” – mówili i wracali na lód.
A ty byłeś wytrwały i w nagrodę zwiedziłeś trochę świata. Pierwsze kroki stawiałeś w stołecznym Skonto. Stamtąd przeniosłeś się do FK Jurmała, ale Łotwa pomału zaczęła robić się dla ciebie za mała.
A druga propozycja?
Równocześnie odezwali się Niemcy. Konkretnie przedstawiciele FC Augsburg, którzy również zaproponowali tygodniowe testy. Miałem 23 lata i po raz pierwszy poczułem, że wielki świat stoi przede mną otworem. Pojechałem na tydzień do Blackpool, a potem do portugalskiego Faro, gdzie na obozie przebywał Augsburg. Tam dowiedziałem się, że Niemcy szukają pierwszego bramkarza. Po kilku treningach podszedł do mnie trener i powiedział: „Pavels, jesteś na poziomie naszego drugiego golkipera, więc chyba lepiej będzie, jeśli poszukasz innego klubu”. Wróciłem więc do Anglii i porozumiałem się z Blackpool w sprawie wypożyczenia.
Dlaczego nie w sprawie transferu?
Wciąż łączył mnie kontrakt z Jurmalą, a Anglicy woleli się zabezpieczyć. Umowę skonstruowali tak, że opłatę podzielili na trzy raty: pierwszą przelali na początku półrocznego wypożyczenia, drugą trzy miesiące później, a trzecią mieli wysłać na konto klubu z Jurmali w momencie wygaśnięcia wypożyczenia, jeśli zdecydowaliby się na transfer definitywny. I tu zaczęły się kłopoty. Chcieli mnie u siebie na stałe, ale ostatnią ratę zamierzali rozbić na dwie części, na co nie zgodzili się Łotysze. Wróciłem więc do Jurmali, a chwilę później kupił mnie mistrz kraju Metalurgs Lipawa.
Podczas przeprowadzki do Lipawy byłeś mocno rozczarowany? Anglia musiała zadziałać na wyobraźnię.
Z jednej strony tak, ale z drugiej Blackpool to przecież nie Manchester City. Nie udało się, trudno. Byłem przekonany, że ponowny wyjazd za granicę to kwestia czasu.
W Lipawie spędziłeś jednak kolejne cztery lata. Do Blackpool wyjechałeś w wieku 23 lat, teraz miałeś lat 27 i wciąż grałeś w lidze łotewskiej. Nie miałeś wrażenia, że przespałeś właściwy moment na wyjazd?
Nigdy nie myślałem w ten sposób. Tym bardziej, że Metalurgs był klubem, w którym było wszystko. Boiska treningowe, restauracje czy hotele to nic. W Lipawie był szpital, tylko dla zawodników Metalurgsa! Myślę, że nawet Legia nie ma takich warunków. Właściciel klubu był bardzo dobrym człowiekiem, oddanym piłce nożnej, ale też innym dyscyplinom. Poza wspaniałym zapleczem, w Lipawie były też dobre zarobki. Może nie były to kosmiczne pieniądze, ale jak na warunki łotewskie bardzo dobre. Do tego całe miasto żyło sportem, więc nie czułem, że marnuję czas.
W Polsce liga łotewska traktowana jest jak rozgrywki półamatorskie. Jaki jest jej rzeczywisty poziom?
Kiedyś była to całkiem niezła liga. Na Łotwę przyjeżdżało sporo dobrych obcokrajowców, poziom był wyższy niż dzisiaj, a na mecze przychodziło dużo więcej ludzi. Z czasem wszystko się rozmyło.
Z Metalurgsem sięgałeś po mistrzostwo i wicemistrzostwo.
Dzięki temu trochę powalczyliśmy w pucharach. Graliśmy ze Spartą Praga czy Red Bull Salzburg.
Aż nagle bajka się skończyła. Właściciel zbankrutował, prawda?
Niestety. Klub utrzymywał się dzięki hucie. W pewnym momencie państwo zmieniło przepisy podatkowe, co mocno skomplikowało życie naszemu sponsorowi. Akurat wziął bardzo wysoki kredyt i z dnia na dzień znalazł się w tarapatach finansowych. Musiał zrezygnować ze wspierania klubu. Metalurgs zbankrutował, ale po roku odrodził się pod inną nazwą.
Jednak w tym czasie ciebie na Łotwie już nie było. Przeniosłeś się do Republiki Południowej Afryki. Dalej chyba się nie dało.
Menadżer mojego przyjaciela był Turkiem i prowadził interesy w RPA. Okazało się, że on również ma przyjaciela, też Turka, który był trenerem klubu z Durbanu i akurat szukał bramkarza. Kilka telefonów i w końcu ów trener zadzwonił do mnie osobiście: „Pavels, miło poznać. Niedługo przyjadę na Łotwę, zobaczyć cię w akcji”. Myślę: wariat. Pogadaliśmy, odłożyłem słuchawkę i po chwili zapomniałem o sprawie. Aż któregoś dnia wyświetla się znajomy numer: „Mam już bilety na twój środowy mecz. Będę też w sobotę. Do zobaczenia!”. I Turek rzeczywiście pojawił się na stadionie.
Naprawdę mu na tobie zależało, skoro przyleciał na Łotwę aż z RPA.
Po sobotnim meczu podszedł i bardzo konkretnie ogłosił: „Widzę cię w mojej drużynie. Proponujemy takie warunki kontraktu, takie mieszkanie i taki samochód. Chcesz?”. Byłem w szoku, ale nie miałem wątpliwości. „Widzimy się w Afryce!” – odpowiedziałem natychmiast.
A kontrakt z Metalurgsem nie stanowił problemu?
Jak już wspomniałem, właściciel klubu był bardzo dobrym człowiekiem. Mieliśmy świetne relacje. Umówiliśmy się, że jeśli pojawi się satysfakcjonująca oferta, to bez problemu mnie puści. Takich złotych ludzi już prawie nie ma.
Co zastałeś w RPA?
Kobietę w roli prezesa klubu, co było dla mnie nowością, jednak przede wszystkim zupełnie inne podejście do futbolu. Drużynę tworzyli naprawdę nieźli zawodnicy, ale tylko pod względem umiejętności technicznych. Gdy dochodziła taktyka, każdy ciągnął w swoją stronę. Zero dyscypliny. Do tego zupełnie inna mentalność. Trzy godziny do meczu, a oni stają w kółku i zaczynają tańczyć. Łubu dubu, waka waka! Na początku było to fajne, takie egzotyczne doświadczenie, ale szybko zacząłem się męczyć.
Trener Turek poddał się jeszcze szybciej.
Odszedł po trzech miesiącach. Długo przepraszał, że ściągnął mnie do RPA, a chwilę później sam wyjechał, ale rozumiałem go. Nie potrafił poradzić sobie z miejscowymi zawodnikami. Był bardzo konkretnym człowiekiem, tymczasem ich podejście było do przesady luźne. Takiej różnicy charakterów nie dało się pogodzić na boisku i podczas treningów.
Trener odszedł, ale ty wciąż wychodziłeś w pierwszym składzie.
Do czasu… Drużynę przejął miejscowy trener. Po kilku tygodniach ogłosił, że wkrótce zacznie stawiać na „swoich” zawodników. Poszedłem więc do gabinetu pani prezes i poprosiłem, abyśmy się wzajemnie nie męczyli. Podpisałem umowę na dwa lata, ale udało się wyjechać po roku.
Wyjeżdżałeś bez żalu?
RPA to naprawdę przyjemne miejsce do życia, zarobki też się zgadzały, ale co z tego, skoro nie mogłem się rozwijać. Leżakowanie nad oceanem z drinkiem w ręku nie jest dla mnie. Zamierzałem jeszcze o coś powalczyć…
Rozmawiali: Paweł Marszałkowski i Andrzej Rukść.
Współpraca: Jakub Nalepa.
NA DRUGĄ CZĘŚĆ ROZMOWY Z PAVELSEM ZAPRASZAMY W WEEKEND
Copyright Arka Gdynia |