Dwie strony medalu
Jednym się to podoba, innym nieco mniej. W Ekstraklasie utarło się przekonanie, że tylko dosłownie proste środki są na miarę poziomu polskich drużyn i nikt nie ma zamiaru wyjść przed szereg. A nawet jeśli któryś ze szkoleniowców podejmie próbę zmiany stylu, to za chwilę jest sprowadzany na ziemię, bo z góry (lub od kibiców) jest parcie na wynik i tylko wynik. Później nic dziwnego, że w pierwszej rundzie eliminacji do europejskich pucharów jest płacz i zgrzytanie zębów. Nie wspominając już o wiecznym narzekaniu na szkolenie – grupy młodzieżowe również dopadła taka „głupawka”.
Dla większości kibiców w derbach najważniejsza jest wygrana. Część z nich pewnie powiedziałaby, że lepiej odnieść to jedno zwycięstwo niż kilka wcześniejszych lub następnych – byle dobrze przygotować się do tej jedynej konfrontacji. Liczy się tylko chęć dominacji w mieście lub regionie. I jest to całkowicie zrozumiałe podejście, bo dla wielu właśnie klub jest jednym z ważniejszych elementów życia. Nikt tego nie neguje, każdy ma prawo wyboru.
Tymczasem z drugiej strony jest trener, który faktycznie chce coś zmienić i (póki co) nie ma ograniczonego pola działania. Arka przechodzi metamorfozę. Wystarczy porównać mecze lipcowe z październikowymi. A przecież to nie jest tak, że ktoś coś sobie wymyśli, pstryknie palcami i zawodnicy od razu zaczną grać olśniewający futbol. Proces wymaga czasu i nie da się go przerwać akurat na derby.
Zdrowy rozsądek
- Wszyscy przegrywamy i wszyscy wygrywamy – powiedział po starciu z Lechią szkoleniowiec arkowców. Na pierwszy rzut oka banał, po głębszym namyśle coś, co widać na boisku. I nie chodzi o „gryzienie trawy”, bo w Gdyni od dłuższego czasu mierzy się wyżej. W derbach nie wyszło, ale duży wpływ miały rzeczy, które mogą się zdarzyć każdemu – niezależnie od stopnia przygotowania i koncentracji.
Gdynianie grali w osłabieniu przez prawie pół godziny, a gol, który dał gdańszczanom zwycięstwo, padł w samej końcówce meczu. Arka była zmuszona do zmiany strategii, chociaż w pewnych momentach trudno było zauważyć, że gospodarze mają o jednego zawodnika więcej. Sytuacja paradoksalnie skomplikowała się dopiero po zmianach. Nalepę w 76. minucie zastąpił Danielak, miejsce Kolewa chwilę przed upływem regulaminowego czasu gry zajął Danch.
Szkoleniowiec zdecydował się na modyfikację składu jeszcze przy stanie 1:1. Normalnie, po ludzku, chciał bronić korzystnego wyniku, zamiast stawiać wszystko na jedną kartę i podkręcać ofensywę. M.in. dlatego na boisku nie pojawił się Młyński – decyzja była podyktowana zdrowym rozsądkiem. Wprowadzanie do składu jakiegokolwiek 17-latka musi przebiegać chociaż do pewnego stopnia w sposób metodyczny. Pewnie w ogóle to była jedna z przyczyn, dlaczego ostatecznie zagrał Zarandia, mimo że młody gracz ze Śląskiem strzelił gola po świetnej akcji. Poza tym trener wspominał przed spotkaniem, że jego podopieczni muszą czuć zaufanie i wsparcie – takie samo musi mieć i Zarandia, i Młyński.
Przetrwać burzę
Lechia Gdańsk - Arka Gdynia 2:1 screen
Warto jednak cofnąć się do początku pierwszej połowy, kiedy Arka stopniowo łapała swój rytm. Pierwsze 10-15 minut upłynęło na próbie wyjścia spod bardzo wysokiego pressingu przeciwnika. Obrońcy i bramkarz nie mieli ani chwili oddechu, niejednokrotnie pojawiał się problem z prostym wprowadzeniem piłki do gry (stoperzy naciskani przez Flavio Paixao i skrzydłowych). Lechia bardzo konsekwentnie przesuwała formację, chcąc w ten sposób na dobre przejąć inicjatywę.
To wszystko sprawiało, że gdynianie musieli niesamowicie się uprzeć, żeby cały czas trzymać się swojego pomysłu zamiast wybijać futbolówkę na oślep. Nie było szans na rozegranie przez środkową strefę, bo defensorzy byli skutecznie odcinani przez linię ofensywną rywala. Boczny sektor również nie wyglądał na idealne rozwiązanie, bo pressing zaczynał się od Haraslina/Michalaka, którzy momentalnie mieli wsparcie środkowych pomocników (Kubicki, Łukasik).
Podopieczni trenera Stokowca bazowali na dynamicznym doskoku i szybkim przeniesieniu ciężaru gry na flankę. Nie tylko bardzo dobrze uwypuklili swoje atuty w postaci szybkich skrzydłowych, ale również trafili w najsłabszy punkt rywala. Marciniak i Socha w pierwszej fazie spotkania zostawali bez wsparcia, a wygranie pojedynku 1 na 1 nie stanowiło większego wyzwania dla Haraslina czy Michalaka (do 20. minuty sfaulowany dwukrotnie przez Marciniaka).
Konsekwentna gra
Nie oznacza to jednak, że w momencie, gdy gospodarze nakładali pressing, gdynianie pozostawali skryci za podwójną gardą. Cały czas konsekwentnie próbowali realizować swój plan na ten mecz. Bardzo wyraźnie widać to na przykładzie Maghomy, który nie pozbywał się futbolówki za wszelką cenę, a starał się zrobić wszystko, żeby jego drużyna na tym skorzystała.
Lechia Gdańsk - Arka Gdynia 2:1 screen
Bardzo często w momencie wprowadzenia piłki do gry, stoperzy arkowców ustawiali się dość szeroko, a między nich schodził Deja lub Nalepa. Taki manewr nie tylko pozwalał na złapanie lepszej łączności na linii stoper-boczny obrońca, ale także uniemożliwiał przeciwnikowi odcięcie tego sektora. Istotne jest również to, co działo się w pozostałych częściach formacji.
Kluczową rolę odgrywał Janota, który momentalnie ścinał do boku (poruszał się na całej szerokości boiska), dając jednocześnie sygnał do gry na jeden kontakt. Właśnie w ten sposób w powyższej sytuacji udało się wypuścić Zarandię na wolne pole. Gruzin zamiast szarżować do linii końcowej, zszedł do środka wykorzystując współpracę z Kolewem. Ostatecznie wielopodaniową akcję, po przeniesieniu ciężaru gry na flankę Marciniaka, zakończył bardzo dobry strzał Nalepy.
Warto na chwilę zatrzymać się przy funkcji Kolewa, która mimo wszystko jest dość nietypowa. Można odnieść wrażenie, że szkoleniowiec nie rozlicza go z bramek, jak typowego napastnika, a bierze pod uwagę całokształt pracy na rzecz zespołu. Trudno nie podejść do tego sceptycznie, bo Kolew jest bardziej przytrzymującym i odgrywającym niż snajperem, ale w wielu przypadkach (w tym również z Lechią) faktycznie stanowi ważny element układanki.
Poza manewrem z zawężaniem przestrzeni do gry po wprowadzeniu piłki z linii obrony, trener Smółka bazował również na indywidualnych umiejętnościach swoich podopiecznych. W ten sposób pojawił się m.in. schemat z długim zagraniem Maghomy w kierunku Kolewa (w 19. minucie groźna sytuacja). Równie często zamiast na siłę pchać się jednym skrzydłem, Zarandia przenosił ciężar gry na przeciwległą flankę, starał się podejmować rozsądne decyzje, szukać wolnych przestrzeni.
Punkt zwrotny
Tak właściwie można wskazać dwa wydarzenia, który miał bezpośredni wpływ na losy spotkania – pierwszego gola dla Lechii (Augustyn, 26. minuta) i drugą żółtą kartkę dla Sochy (66. minuta).
Paradoksalnie to gdynianie bardziej skorzystali na bramce otwierającej mecz. Stanowiła motor napędowy do działania. Pojawiło się znacznie więcej wsparcia dla Sochy i Marciniaka, do linii obrony coraz częściej wracał Zarandia, rozluźniło się w środku pola, na czym skorzystał Janota. Krótko mówiąc: na pierwszy plan znacznie bardziej wybijała się odpowiedzialność zbiorowa za drużynę.
Do pewnego momentu nie zmieniła tego nawet gra w osłabieniu. Przesunięcie w obrębie formacji przyszło arkowcom dość naturalnie. Nie cofnęli się na własną połowę oczekując na ciosy. Jankowski zajął miejsce Sochy, Janota zaczął więcej pracować w defensywie. Sytuacja pogorszyła się dopiero po zmianach, który zaburzyły stabilizację.
Przez niemalże całe starcie Arka twardo obstawała przy swojej taktyce – czy grała w osłabieniu, czy była pod presją. Cierpliwie konstruowała ataki, nie wybijała na oślep, czy na uwolnienie. Trener Smółka właśnie tego usiłuje nauczyć swoich podopiecznych. Sprawić, żeby w strategii było więcej gry w piłkę, zamiast lagi i walki do upadłego.
Aleksandra Sieczka