Aktualności
15.03.2018
Michał Globisz: Łańcuch dobroci i nadziei, który przywraca wiarę.
Rz: W roku 2001 reprezentacja Polski juniorów do lat 18 zdobyła tytuł mistrza Europy. Dwa lata wcześniej juniorzy do lat 16 zostali wicemistrzami. Pan prowadził obydwie te drużyny. Minęło kilkanaście lat, nikt nie zbliżył się do tych sukcesów. Co się zmieniło?
Michał Globisz: W roku 2012 reprezentacja juniorów młodszych prowadzona przez Marcina Dornę wywalczyła brązowy medal mistrzostw Europy. To tak, żeby być w zgodzie z faktami. Ale rzeczywiście, zdolnych młodych zawodników mamy, a sukcesów brak.
Czy oni już wtedy mieli swoich menedżerów?
Na szczęście nie. Nikt im nie mieszał w głowach i nie mamił obietnicami szybkich karier za granicą. Menedżerowie pojawili się dopiero po sukcesach. Poza tym wszyscy chłopcy grali w polskich klubach. Nie było problemu ze zwalnianiem na zgrupowania czy mecze. To bardzo pomagało we wspólnej pracy. W tygodniu uczyli się i trenowali w szkole, na weekendy jeździli do swoich klubów na mecze. To zdało egzamin. Z rocznikiem 1990 już tak dobrze nie było, bo kluby nie chciały zwalniać zawodników. Kilka lat, a jednak różnica...
Pan chyba szczególnie odczuł różnice w podejściu zawodników do pracy i klubów do ich gry w reprezentacji. Piętnaście lat pracy w PZPN to wyjątkowe osiągnięcie. Przypuszczam, że żaden inny trener w Polsce nie ma takiego stażu.
Nie sprawdzałem tego. Faktem jest, że w latach 1996–2011 prowadziłem kilka reprezentacji Polski, złożonych z chłopców od lat 16 do 20. Pracowałem z sześcioma rocznikami. Najstarsi urodzili się w roku 1982, a najmłodsi dziesięć lat później. Prowadziłem te drużyny w około 300 meczach międzypaństwowych i pod tym względem chyba rzeczywiście jestem w Polsce rekordzistą.
Pan mówi o rekordach tego rodzaju, ale jest jeszcze coś. Cztery ważne turnieje, na które pan pojechał z reprezentacjami. Mistrzostwa Europy U-16, w Czechach U-18 w Finlandii, mistrzostwa świata U-17 w Nowej Zelandii i U-20 w Kanadzie. Więcej zwycięstw niż porażek.
I wiele nauki dla wszystkich. W roku 1999, na turnieju w Czechach, przegraliśmy tylko dwa z sześciu meczów: obydwa z Hiszpanią. W finale 1:4. Minęły dwa lata i podczas mistrzostw juniorów starszych tą samą hiszpańską drużynę pokonaliśmy 4:1. Chłopcy umieli wyciągać wnioski, szybko się uczyli. Byliśmy też bardzo dobrze przygotowani pod względem fizycznym. W finale mistrzostw Europy z Czechami, wygranym 3:1, strzeliliśmy dwie bramki w 89. i 90. minucie, grając w dziesiątkę.
Przypomina się mecz z Brazylią na mistrzostwach świata w roku 2007, w Kanadzie.
No tak, tam, w spotkaniu z Brazylią, Krzysztof Król dostał czerwoną kartkę w pierwszej połowie, a mimo to wygraliśmy 1:0, po rzucie wolnym Grzegorza Krychowiaka. Stoperem Brazylii był David Luiz, a w ataku grał Pato. Faktem jest, że później Amerykanie pokonali nas wyraźnie 6:1, Freddy Adu wbił nam trzy bramki...
A latem ubiegłego roku oblał testy w Sandecji Nowy Sącz.
Gdzieś się zagubił po drodze. Zresztą podobnie jak Dawid Janczyk, nasz najlepszy strzelec z tamtego turnieju w Kanadzie. Tak bywa z młodzieżą. Czwarty mecz rozgrywaliśmy z Argentyną i Sergio Aguero oraz Angelo di Marii nie daliśmy już rady. Przegraliśmy 1:3, ale prowadziliśmy 1:0 właśnie po bramce Janczyka.
Ma pan w głowie listę swoich znanych wychowanków?
Ja widzę nie tylko ich nazwiska, ale i twarze: Sebastian Mila, Wojtek Łobodziński, Paweł Golański, Rafał Grzelak, Paweł Brożek, Tomek Kuszczak, Bartek Białkowski, Wojtek Szczęsny, Grzesiek Krychowiak, Radek Matusiak, Łukasz Madej... Sami reprezentanci Polski. Nim w roku 2001 zdobyliśmy mistrzostwo Europy, w eliminacjach musieliśmy pokonać Anglię. Kilku z nich wzięło udział w meczu, który szczególnie zapisał mi się w pamięci, bo był chyba lepszy nawet od dwóch finałów juniorskiego Euro. Na stadionie Tottenhamu wygraliśmy z Anglią 1:0 po golu Pawła Brożka. Na stadionie Stoczniowca w Gdańsku utrzymaliśmy przewagę i mogliśmy jechać na finały.
Wywalczył pan awans niemal w domu. Ale pan nie jest rodowitym gdańszczaninem?
Nie, urodziłem się w Poznaniu. Mój tata mieszkał w tym mieście i też uprawiał sport. Grał w drugiej drużynie Warty, kiedy zdobywała tytuł mistrza Polski. Był również wioślarzem i bokserem. Podczas wojny jako przewodnik przeprowadzał ludzi przez Tatry na węgierską stronę. Stąd nasza bliska znajomość z rodziną Krzeptowskich.
Słyszałem, że pański ojciec miał też pasję niezwiązaną ze sportem.
Za to pewnie z konieczności stał się pan melomanem.
Wcale nie z konieczności. Tata pracował od rana do wieczora, więc kiedy musiał wyjść z mamą na przedstawienie, to zabierali mnie ze sobą. Mnie się to od razu spodobało. Doszło do tego, że na niektóre spektakle chodziłem sam. Tata dawał mi klucz do loży dyrektorskiej, ja, uczeń szkoły podstawowej, siadałem tam sam i zanurzałem się w muzyce. Właściwie cały repertuar operowy mam w małym palcu. „Łucję z Lammermoor" Gaetano Donizettiego obejrzałem chyba ze 20 razy. W dodatku rodzice prowadzili we Wrocławiu dom otwarty, coś w rodzaju salonu towarzyskiego miasta. To dla młodego chłopaka było niezwykłe przeżycie. Mogłem rozmawiać w domu z muzykami, śpiewakami i tancerkami, których podziwiałem na scenie. Bliżej mi wtedy było do sali koncertowej niż stadionu.
Nadal pan to lubi?
Jak ktoś pokocha muzykę, to już przepadło. Nie można bez niej żyć. Zresztą jeszcze przez wiele lat tata nie dawał mi o niej zapomnieć. W roku 1961 powierzono mu stanowisko dyrektora Teatru Muzycznego w Gdyni, więc przeprowadziliśmy się z Wrocławia do Trójmiasta. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz w IX klasie przyszedłem do szkoły, kolega z tylnej ławki klepnął mnie mocno w plecy i spytał: „A w piłę grasz?". A oni dobrze grali. Kiedy moja klasa zdobyła mistrzostwo szkoły, to już byłem jednym z nich.
Jaka to była szkoła?
Elitarne na owe czasy I Liceum Ogólnokształcące w tzw. dworku Marysieńki Sobieskiej w Gdyni-Orłowie. Tam w roku 1964 zrobiłem maturę, a potem ukończyłem Wyższą Szkołę Ekonomiczną, która przekształciła się w Uniwersytet Gdański.
Zaczynał pan pracę, kiedy reprezentacja Polski Kazimierza Górskiego zajęła trzecie miejsce na świecie.
Widziałem pańską gwiazdę w Alei Sław Lechii Gdańsk na starym stadionie przy ulicy Traugutta. Spędził pan w tym klubie ponad 20 lat, również jako trener pierwszej drużyny. Teraz pracuje pan w Arce. W Trójmieście, przy kibicach rzadko wykazujących się tolerancją, to dość rzadki przypadek.
Nie mam z tym problemów. Mam jednakowo ciepły stosunek do Lechii, jak i do Arki. Kibice to chyba rozumieją. Nie jestem pierwszym mieszkańcem Trójmiasta, który był zawodnikiem lub trenerem najpierw jednego klubu, a potem drugiego. Roman Korynt jest legendą Lechii, a jego syn Tomek – Arki. Razem chodzą na mecze w Gdańsku i w Gdyni. „Bobo" Kaczmarek grał i trenował w obydwu klubach i wszędzie jest lubiany. Kiedy zaczęły się moje problemy z oczami, kibice na stadionie Arki rozwinęli transparent o treści: „Panie Michale, życzymy zdrowia". Ja już tego nie widziałem. Powiedział mi siedzący obok Janusz Kupcewicz.
Skąd się wzięły te problemy?
Zaczęły się w roku 1994. Podczas zajęć na hali Lechii dostałem piłką w oko. Spadły mi okulary, przestałem widzieć. Dostałem jakieś lekarstwa, ale poprawy nie było. Po miesiącu sprawdzili, czy nie mam raka. Nie mam. Na wszelki wypadek wyrwali mi trzy zęby. Żadnej poprawy. Uznali, że na pewno zachorowałem na stwardnienie rozsiane. Z taką diagnozą wychodziłem z gabinetu. Lekarz tylko rzucił na odchodne: niech pan idzie do okulisty. Zrobiono mi 36 panoramicznych zdjęć oka, na co nikt wcześniej nie wpadł. Wykluczono choroby, od nazw których robiło się gorąco, ale nie zmieniło to faktu, że nie widziałem. Z jednym okiem zdobyłem tytuł mistrza Europy.
Kiedy pojawił się problem z drugim?
W 2014 r. Dwadzieścia lat po tamtym wypadku w hali. Rano wstaję z łóżka i nic nie widzę. Lekarze nie potrafili ustalić przyczyny. Przeprowadzili jednak kompleksowe badania, z których wynikało, że mam złą krzepliwość krwi. Nie wdając się w szczegóły, jeśli norma wynosi 500, to ja miałem 5 tysięcy.
Co można zrobić po takiej diagnozie?
Załamać się. W Polsce nie było ratunku. Znaleźliśmy klinikę w Chinach, która przeprowadza operacje na oku w takich wypadkach. Wysłaliśmy tam komplet badań i wyników. Odpisali, że podejmują się operacji, nie gwarantują jednak poprawy większej niż 15 procent.
To już jakiś zastrzyk optymizmu.
No tak, ale to wiązało się z kosztami, przekraczającymi możliwości rodziny. Przeżywałem najgorsze tygodnie życia. Brałem środki antydepresyjne, nie mogłem spać, miałem myśli samobójcze.
Pański przypadek dostarcza jednak dawki jak najlepszych myśli na temat bliźnich.
To było niezwykłe. Informacja o moich problemach dotarła do chłopców. Sebastian Mila zajął się koordynacją zbierania funduszy na mój wyjazd do Chin i operację. Zadzwonił do mnie ze słowami: Panie trenerze, pamięta pan, jak przed meczami w szatni kładliśmy dłonie jedne na drugich, krzycząc głośno jak muszkieterowie – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nic się nie zmieniło. Pan się nie martwi. Ilekolwiek by nie kosztowało, podda pan się operacji i ona się na pewno powiedzie. Tak powiedział. To wie pan, jak ja wtedy wyglądałem przy tym telefonie? Ręczniki były mokre od łez. Zadzwonił z Niemiec Alan Stulin, którego też miałem w reprezentacji. Powiedział, że nie ma złotówek i czy może wysłać euro, a jeśli tak, to na jakie konto. Odezwał się Grzesiek Krychowiak. Wspierał mnie prezydent Gdyni Wojciech Szczurek, a prezes Arki Wojciech Pertkiewicz dawał do zrozumienia, że jestem bardzo potrzebny klubowi. Im więcej było takich reakcji pełnych życzliwości i gotowości niesienia pomocy, tym bardziej wierzyłem, że wszystko się uda.
No i PZPN sobie przypomniał, że trener, który przepracował w związku 15 lat, jest w potrzebie.
Podobno informacja o moich kłopotach dotarła do Zbigniewa Bońka za pośrednictwem portalu Weszło.com. Prezes wspaniale się zachował, PZPN też pokrywał koszty wyjazdu do kliniki w Pekinie, trzytygodniowego pobytu, operacji i dalszego leczenia. Trzykrotnie wszczepiano mi tam komórki macierzyste, a efekt był taki, jak mówiono. 15-procentowa poprawa widzenia oznacza, że przed operacją oglądałem mecz w telewizji niemal przylepiony twarzą do ekranu, a teraz widzę z odległości 1,5–2 metrów. Do pracy na stadionie Arki jeżdżę autobusem i kiedy odpowiednio ustawię głowę, to nie muszę pytać ludzi, jaki numer przyjechał.
Można powiedzieć, że wszystko wróciło do normy?
W pewnym stopniu tak. Znów cieszę się życiem. Nie wiem, jak długo jeszcze będę pracował, ale dobrze mi w Arce. Tu jest rodzinna atmosfera, porażka w lidze nie łączy się z drastycznymi decyzjami kadrowymi. Jest miło. Przegramy, to trudno. No i znalazłem się na innym etapie uczestnictwa w meczu. Idę, bo lubię być z ludźmi, siedzę między kolegami, ale się nie denerwuję, bo nic z trybun nie widzę. Żona nagrywa mi mecz, więc po powrocie do domu oglądam go bez nerwów, bo już znam wynik.
Rozmawiał: Stefan Szczepłek
Copyright Arka Gdynia |