Aktualności
30.10.2017
Siemaszko: Ruch nie spadł przeze mnie.
Drogi zegarek, markowe ubrania, sportowy samochód nie dla pana?
Rafał Siemaszko: Zegarek przejąłem po bracie, bo na niego był za duży. A gdy przechadzam się po Gdyni, to najczęściej w kapturze, by nikt mnie nie rozpoznał.
Po finale Pucharu Polski, w którym zdobył pan bramkę, o anonimowość trudno, szczególnie w Gdyni.
Rafał Siemaszko: W październiku zostałem zaproszony na wspólne oglądanie meczu Polska – Czarnogóra. Przyjechałem do pubu z bratem, na luzie. Nagle zadzwonili ludzie z Polsatu, chcieli nakręcić filmik o kibicowaniu. Chciałem po prostu obejrzeć mecz, a tu dookoła kamery. W pewnym momencie ludzie zaczęli skandować: „Rafał Siemaszko”. Nie wiedziałem, jak się zachować. To wszystko jest miłe, ale w takich sytuacjach czuję się skrępowany.
W krótkim czasie doświadczył pan i uwielbienia, i nienawiści. W maju z bohatera stał się pan momentalnie wrogiem publicznym numer jeden. Oszustem.
Rafał Siemaszko: To określenie bolało mnie najbardziej... Przez kilka pierwszych nocy nie mogłem spać. Wciąż zastanawiałem się, co będzie dalej. Piłka odbiła się, wpadła...
Odbiła się od pana ręki. Dzięki temu w przedostatniej kolejce ekstraklasy zremisowaliście z Ruchem 1:1. Utrzymaliście się w lidze. Nie przeszło panu przez myśl, by się przyznać, że strzelił tego gola nieprawidłowo?
Rafał Siemaszko: Ale kto by się w takiej sytuacji przyznał? Ludzie oceniają, ale nie wiedzą, jak sami by się zachowali. Po meczu zastanawiałem się, co z tym wszystkim zrobić. Tej sprawie przyglądała się komisja dyscyplinarna, bałem się, że mnie zawieszą, że sędzia oberwie. Myślałem nawet o tym, by wziąć to na siebie, by chociaż arbitra zostawili w spokoju. Trafiło na niewłaściwego człowieka. Inny może by to zignorował, ja się bardzo przejmowałem.
Żałuje pan?
Rafał Siemaszko: Potem rozmyślałem, że miałem jeszcze dużo czasu, może strzeliłbym tego gola normalnie, prawidłowo? Gdybym znów znalazł się w takiej sytuacji, przyznałbym się. Tak sądzę. Ale to tylko gadanie, bo jest VAR, na pewno drugi raz już się to nie zdarzy.
Było panu wstyd, jak patrzył pan na piłkarzy Ruchu?
Rafał Siemaszko: Nie jestem winny temu, że spadli. Liga trwała długo, wszyscy wiemy, jak zadłużony był Ruch. Moja bramka to tylko jedna ze składowych. Przyczyn było wiele.
Jak się pan czuje opowiadając o tym?
Rafał Siemaszko: Trochę dziwnie, bo wracam do tematu, o którym staram się zapomnieć. Podczas występu w Turbokozaku chciałem zamknąć sprawę raz na zawsze. Wtedy naprawdę nie było dobrego wyjścia. Czego bym nie zrobił, ktoś miałby pretensje. Nie wiem, co powiedzieć. Staram się mieć do tego dystans.
Udaje się?
Rafał Siemaszko: Już nie słyszę wyzwisk na każdym stadionie. Czasem z trybun ktoś krzyknie: piłkarz ręczny, ale lubię się śmiać. Również z siebie. Dystans i humor są bardzo ważne. Gdy mam czas, chodzę na stand up. Najchętniej na Adama Bendlera czy Abelarda Gizę, który w Gdańsku ma swoją grupę „Dzikie Węże”. 30 października grają w Parlamencie. Ale o 17:30 mamy trening, poza tym nie ma już biletów.
Skoro na Wybrzeżu jest pan tak znany, nie uda się załatwić wejściówek?
Rafał Siemaszko: Nie sądzę, by mnie znali. Skąd takie osobistości miałyby wiedzieć, kto to Rafał Siemaszko?
Stand up tylko pan ogląda, czy odnalazłby się pan po drugiej stronie?
Rafał Siemaszko: Nigdy w życiu nie wyszedłbym na scenę. Improwizuję jedynie na boisku. Trener nakreśla nam schematy, ale nie zawsze się do nich stosuję... Czasem próbuję swoich rozwiązań ryzykując, że dostanę po głowie.
Do swojej wagi też ma pan dystans?
Rafał Siemaszko: Zawsze miałem z nią problem. Nigdy nie wyglądałem jak atleta. Może to kwestia genów, bo tata też zrzucał nadprogramowe kilogramy. Ja nawet nie tyle z wagą mam kłopot, ile z tkanką tłuszczową. Nie powinna przekraczać 11 procent. Nie zawsze mi się udaje... Ale gdy na boisku skaczę do główki, nie czuję, by coś mi ciążyło.
Stąd pomysł, by zainwestować w dietę pudełkową?
Rafał Siemaszko: W poprzednim sezonie żona Antka Łukasiewicza przygotowywała nam catering sportowy. Próbowałem się ogarnąć, ale im dalej, tym trudniej było mi utrzymać się w ryzach. Za często podjadałem. Półtora tygodnia temu zrezygnowałem z pudełek.
Profesjonalna dieta, pomiary tkanki. Jednym słowem – ekstraklasa. Pan zadomowił się w niej dopiero, gdy na głowie zaczęły pojawiać się zakola. Późno.
Rafał Siemaszko: Długo grałem w IV-ligowym Orkanie Rumia. Wtedy piłka była naszym hobby. Trudno o dyscyplinę, skoro większość z nas przychodziła na treningi po normalnej pracy. Nie było kasy, ale atmosfera wzorowa. Spotykaliśmy się po meczach w pizzerii, zamawialiśmy jedno-drugie piwko. Gdy zaczęły pojawiać się pieniądze, nawet kilkaset złotych, wielu zaczęło uciekać do domów. Coraz mniej osób przychodziło posiedzieć, pogadać. Lepsze zarobki, słabszy klimat.
Ile razy chciał pan skończyć z piłką na dobre?
Rafał Siemaszko: Raz. Gdy skończyłem naukę w technikum, poszedłem do stoczni, gdzie pracowali już mój ojciec i brat. W pierwszym miesiącu wyrobiłem ponad 300 godzin. Wychodziliśmy z domu o 17, wracaliśmy po 8 rano. Zarabiałem wtedy 12 czy 14 złotych na godzinę, przez miesiąc uzbierało się ponad 3 tysiące. Dla mnie to była ogromna suma. W końcu nie musiałem prosić rodziców o pomoc. Chciałem być niezależny. Gdy grałem w Wejherowie, dorabiałem jako sędzia w gdyńskiej lidze szóstek. Pieniądze wkładałem do koperty, przez pół roku nazbierałem na wakacje w Turcji.
Praca w stoczni to plan B na życie?
Rafał Siemaszko: Nie mówię nie. Ale bez konkretów. Przyznaję, że lubiłem tą pracę. Nigdy się jej nie wstydziłem, choć bywały różne sytuacje. Kiedyś stałem na przystanku, jak co dzień, po wielu godzinach w stoczni, czekałem na autobus. Jechałem prosto na trening. Jakaś kobieta głośno narzekała, że pewnie zaraz przyjdą ci śmierdzący stoczniowcy. Nie miała pojęcia, że jestem jednym z nich. Ja nigdy nie miałem problemu z tym, co robiłem. Gdy teraz przyjeżdżają do nas drużyny i chcą zatopić Arkę, zawsze się śmieję, że się nie da, skoro w Arce jest stoczniowiec.
Czego się pan tam nauczył?
Rafał Siemaszko: Dokładności. Nie raz trzeba było ruszyć głową, kombinować. Musiałem się skoncentrować, skupić, by np nie zrobić dziury na wylot. W stoczni najgorsze były zimy. Minus 15 stopni, niesamowicie wiało, a my ze szlifierką w dłoniach musieliśmy stać na tym mrozie. Wszystko oszronione. Lepiej pracować przy palniku, tam cieplej. Teraz też jest zimno, gdy biegamy w grudniu po boiskach, ale zawsze sobie przypominam, że kiedyś było gorzej. Dzięki temu, że dwa lata spędziłem w stoczni, przychodząc na trening pamiętam, by to doceniać, bo większość osób spędza w pracy 8-10 godzin. Gdy do głowy przychodzą głupie pomysły, taka świadomość wiele daje. Choćby to, by nie marnować pieniędzy.
Nie ma pan zachcianek, czy potrafi pan je kontrolować?
Rafał Siemaszko: Największym wydatkiem było kupno mieszkania, ale nawet nad tym długo się zastanawiałem. Przerażał mnie kredyt, wizja, że zaciągam go na 20 lat. Może kwota nie jest piorunująca, bo to 200 tysięcy złotych, ale dla mnie to dużo. W piłkę pogram jeszcze tylko kilka lat. Obawiałem się, czy będzie mnie potem stać, by to spłacać. Dlatego mam cel, by zrobić to dużo szybciej. By się za siebie wziąć i grać tak, jak z Jagiellonią.
Budżet szczegółowo odliczony?
Rafał Siemaszko: Nie porywam się z motyką na słońce. Podpisałem kontrakt z Arką na dwa lata, wziąłem samochód w leasing na dwa lata. Nie szaleję. Chociaż może gdybym zaszalał, to miałbym nad sobą bat, by się bardziej starać?
Nic dziwnego, że przychodząc do Gdyni nie szalał pan, miał obawy, skoro pierwsze podejście do Arki skończyło się porażką.
Rafał Siemaszko: W 2010 roku przychodziłem jako król strzelców III ligi. Pewny siebie, swoich umiejętności. Wydawało mi się, że po tylu bramkach zdobytych w Orkanie prezentuję wyższy poziom. Myliłem się. Trener Pasieka nie widział we mnie pierwszoplanowej postaci.
To było bolesne zderzenie z ekstraklasą?
Rafał Siemaszko: Chyba za bardzo się nakręciłem, że jestem chłopakiem stąd, od dziecka kibicowałem Arce, jeździłem na jej mecze. Oczekiwania były ogromne, nie chciałem nikogo rozczarować. Niestety zawiodłem, i innych, i siebie. Zszedłem na ziemię. Gdy skończyło się wypożyczenie, wróciłem do Rumi. Zrozumiałem, że przeskok być może był zbyt wielki. Ale nie żałuję tego czasu. Zobaczyłem, jak piłka może być wredna. Zahartowałem się.
Drugie podejście do Arki było łatwiejsze?
Rafał Siemaszko: Byliśmy na wakacjach w Zakopanem, kiedy zadzwonił pan Bednarczyk z pytaniem, czy chciałbym przyjść do Gdyni. Od razu w głowie zakiełkowała myśl, że już tam przecież byłem, że znów się nie uda... Bałem się. W końcu jednak zaryzykowałem. Odciąłem się, nie czytałem gazet, komentarzy w internecie. Jakoś poszło. Może i łatwiej, ale przede wszystkim to ja byłem już inny, bardziej doświadczony. No i przeskok nie był tak duży, bo trafiłem z I, nie III ligi.
Kiedykolwiek czuł się pan pewniakiem?
Rafał Siemaszko: Może w IV lidze? Na wysokim poziomie nigdy. Po kilku bramkach z rzędu pojawia się świadomość, że zagram, ale mam z tyłu głowy przekonanie, że dwa-trzy słabsze mecze i wracam na ławkę. W I lidze tworzyliśmy z Pawłem Abbotem drugi najskuteczniejszy atak w lidze, a zimą i tak usiadłem na ławce. Ciągłe udowadnianie jest troszeczkę męczące, ale z drugiej strony nie pozwala się zatrzymać. Jak w poprzednim sezonie: gdy się paliło, „Siema” ratował. Determinacja była ogromna, nie chciałem spadać z Arką po raz drugi. Udało się.
Ojciec stoczniowiec jest dumny?
Rafał Siemaszko: Dzwonił do mnie nawet po ostatnim meczu z Jagiellonią, był podekscytowany moją przewrotką. Ze 20 razy oglądał tę sytuację, nie mógł odżałować, że piłka nie wpadła do siatki. Po finale Pucharu Polski płakał. Ale ja też. Żaden z nas nigdy nie przypuszczał, że mogę grać na takim poziomie. Świat zwariował.
Iza Koprowiak
Copyright Arka Gdynia |