Aktualności
16.03.2017
Marcus da Silva: W Vasco zrobiłem największą głupotę w życiu.
Pamiętasz jeszcze jaki miałeś plan, gdy wsiadałeś na pokład samolotu lecącego do Europy?
Pograć w piłkę, trochę zarobić i jak najszybciej wrócić do siebie. Niekoniecznie by dalej grać. Żeby żyć sobie spokojnie.
Minęło dziewięć lat. Trochę nie wyszło.
Wszystko stanęło na głowie. Nigdy nie pomyślałbym, że tak wyglądać będzie moje życie. Mam żonę, niedawno urodziła nam się córeczka, poznałem bardzo wielu ludzi. Zapuszczam tu korzenie.
Pochodzisz z Rio de Janeiro. Z jednej strony miasto to kojarzy się z zabawą, z drugiej – gdy czyta się o miejscach takich jak np. Rocinha, to nie dziwi, że nie palisz się do powrotu.
Rocinha to fawela, w której faktycznie było bardzo niebezpiecznie, ale to nie do końca tak, że trzeba się obawiać. Słyszałem w Polsce bardzo wiele różnych zdań na temat Rio. Dużo ludzi ma złą opinię o tym mieście, ale nigdy tam nie byli. Wyrabiają ją sobie tylko na podstawie tego, co przeczytali albo widzieli na filmach. Oglądałeś „Miasto Boga”?
Oczywiście. Świetny film.
Urodziłem się w Belford Roxo, ale właśnie tam się wychowałem. Do dziś mieszka tam moja mama i moja babcia. Ta fawela uchodzi za bardzo niebezpieczną, ale ona jest wielka i różnorodna. Trzeba umieć tam żyć. W filmie pokazali praktycznie tylko jedną część ludzi – tą, która jest związana z przestępstwami i z narkotykami. Ale jest tam też mnóstwo osób, które nie mają nic do tego. Są normalnie wychowani i nie skręcają w tę stronę. Moja mama przez 20 lat kasowała bilety w autobusach, a tata był kierowcą tira. Ja zawsze wolałem grać w piłkę.
A czym się zajmowałeś, gdy nie grałeś w piłkę?
Grałem w piłkę! Od rana do wieczora. Odpuszczałem lekcje, wracałem do domu, żeby coś zjeść i już koledzy wołali mnie, że idziemy grać sparing przeciwko innej dzielnicy. I dzień w dzień to samo. Graliśmy na ulicy. Przerwa była tylko wtedy, gdy przejeżdżały samochody i trzeba było zejść na chwilę.
Chętnie chodziłeś do szkoły?
Nie, wolałem grać w piłkę. W szkole też to ona była na pierwszym miejscu. Nauczyciel WF-u chciał, żebyśmy grali w siatkówkę czy koszykówkę, ale my się nie zgadzaliśmy. Chciał nas nauczyć grać w ręczną. Bez szans! Liczyła się tylko piłka. Gdy próbował postawić na swoim, pół klasy nie przychodziło na lekcję i już wiedział, że musi być granie w piłkę.
Dużo chłopaków na twoim osiedlu miało talent?
Mnóstwo. Jeden zrobił karierę, nazywa się Fernando Camilo. Gra teraz w Botafogo, a niedawno został powołany do reprezentacji Brazylii i zadebiutował w spotkaniu przeciwko Kolumbii. W młodości grałem z wieloma utalentowanymi piłkarzami, ale niektórych nie będziesz znał. Jest u nas taki turniej – Copa Sao Paulo de Futebol Junior. To okno wystawowe dla wszystkich zdolnych piłkarzy, którzy mają mniej niż 20 lat. Przyjeżdża tam mnóstwo skautów. Grałem na nim przeciwko Hernanesowi, Fredowi, który poszedł do Lyonu, był tam też Vagner Love. Już nawet wszystkich chłopaków nie pamiętam, a przecież większość gdzieś po drodze przepadła.
Jak trafiłeś do słynnego Vasco da Gama?
Na początku grałem w klubie Zico. Było tam fajnie, ale każdy marzył, by dostać się wyżej. Ja zawsze kibicowałem Vasco. Mój wujek miał tam dojścia i załatwił mi testy. Zagrałem w dwóch sparingach i spodobałem się trenerowi. Podpisałem z Vasco kontrakt na trzy lata. Bardzo dobrze wypadłem też na tym Copa Sao Paulo, o którym wspominałem. I wtedy zrobiłem największą głupotę w życiu. Pomyślałem sobie, że już jestem wielkim piłkarzem.
Odbiła ci sodówka.
Dokładnie. Grałem dobrze i trener wołał mnie na treningi do seniorów. Był tam Edmundo, który kiedyś grał w kadrze Brazylii i w ataku Fiorentiny razem w Batistutą. Świetny piłkarz. Widziałem Dejana Petkovicia – Serba, który w Brazylii był wielką gwiazdą. Był Romario, choć on akurat nie lubił trenować. Jeszcze wcześniej jako młody chłopak widziałem, jak pracuje Juninho Pernambucano. To była wielka piłka. I później trener odsyłał mnie znów do juniorów. I tak w kółko byłem rzucany pomiędzy seniorami a drużyną młodzieżową. To mnie wkurzało. Myślałem, że mam taki potencjał, że powinienem przebić się na stałe. I walnąłem focha.
Przeliczyłeś się?
Walisz focha i za chwilę cię nie ma. Tam jest tak, że jak zachowujesz się nieodpowiednio, to cię skreślają lekką ręką, bo każdy dyrektor w takim klubie wie, że co roku przyjdzie kilkunastu takich jak ty. Byłem młody i głupi. Wielu chciałoby być wtedy nam moim miejscu, a ja tego nie doceniłem. I popełniłem wielki błąd. Miałem jeszcze rok kontraktu, ale Vasco mnie odsunęło. Nie było następnej szansy. Zabrakło też kogoś, kto by mi doradził i powiedział: „spokojnie, masz jeszcze czas”. To nauczka na całe życie.
W ilu krajach byłeś, zanim trafiłeś do Polski?
Na Litwie, na Łotwie, w Estonii, w Chorwacji, w Szwecji i w Szwajcarii. No i w Niemczech, gdzie była centrala mojej agencji menedżerskiej, do której zawsze wracałem po testach. Jeździłem jak turysta, ale widziałem tylko boiska i hotele.
W trochę ponad dwa lata przebyłeś drogę od Vasco da Gama do Piasta Choszczno. Wiedziałeś wtedy cokolwiek o tym klubie?
Że to małe miasteczko i klubik. Ale skoro mi obiecali, że to tylko pół roku, żeby nie stracić tego czasu, to się zgodziłem. Grałem w IV lidze. Mieszkałem w hoteliku koło stadionu. A ludzie byli świetni, z niektórymi mam do dziś kontakt. Wiedzieli, w jakiej byłem sytuacji. Miałem mało pieniędzy, czasami nawet w ogóle ich nie miałem, ale nie marudziłem. Starałem się też uczyć polskiego. Nie zakładałem, że będę tu mieszkać 10 lat, ale wiedziałem, że skoro tu żyję, to muszę opanować podstawy. Napisałem sobie wymowę na kartkach, na początku uczyłem się liczenia od 1 do 10. Ciężko było. A latem okazało się, że Flota znów mnie nie chce. Ale Kaliszan powiedział, że on i Leonowicz, który był sponsorem, i tak się wycofują z tego klubu. I że wezmą mnie do Czarnych Żagań do II ligi.
Ostatecznie trafiłeś do Ciechocinka. To był punkt zwrotny?
W Żaganiu wsadzili mnie w samochód i zawieźli do Koszalina. Miałem tam grać w V lidze za mieszkanie i 900 złotych. Ale zadzwonił do mnie Mariusz Kryszak i gdy o tym usłyszał, powiedział, że przyjedzie po mnie. Nawet nie wiedziałem, gdzie jestem, ale zszedłem do recepcji i podałem mu adres. Spakowałem się i zabrał mnie do Ciechocinka. Na początku były nerwy, bo znów nie było wiadomo, że czy będę mógł w ogóle grać. Ale Mariusz mnie pocieszał i mówił, że jeśli nie wyjdzie, to da mi na bilet. Ale udało się. W Ciechocinku mieszkałem w sanatorium, było skromnie, ale spokojnie. Poznałem tam trenera Bartoszka. I tak, to był punkt zwrotny, bo bardzo dobrze u niego grałem.
Jesteś w Arce piąty rok. Tak już zostanie?
Świetnie się tu czuję i nie chcę zmieniać klubu. Tu jest mój drugi dom. Na początku było ciężko. Ludzie patrzyli na mnie nieufnie, bo tyle lat grałem tylko w niższych ligach, a w Ekstraklasie nie strzeliłem gola przez cały sezon. Komentowali negatywnie mój transfer. I to mnie zmotywowało, bo chciałem ich przekonać do siebie. W pierwszym sezonie zostałem wicekrólem strzelców w I lidze. Wtedy miałem mnóstwo ofert. I duże większe pieniądze.
Gdzie mogłeś odejść?
Kilka opcji przez te lata było. Górnik Łęczna zaraz po awansie mnie mocno chciał. Mówili, żebym wsiadał w samolot i przylatywał do Warszawy podpisać kontrakt. Sąsiedzi też pytali o ewentualne zainteresowanie. Dzwonili do mnie przed ostatnim meczem ligowym z Dolcanem Ząbki. Na początku myślałem, że ktoś robi sobie ze mnie jaja. Gdy okazało się, że to jednak dyrektor, to powiedziałem, że skoro gram dla Arki, to nie mogę. A dzień później strzeliłem hat-tricka i jeszcze bardziej mnie chcieli. Ale ja naprawdę bym tak nie mógł. Dziś musiałbym dostać naprawdę świetną propozycję, żeby ją rozważać. Tu się zżyłem, zapracowałem sobie na szacunek, więc nie warto tego tracić za pięć tysięcy złotych więcej.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Copyright Arka Gdynia |