Aktualności
04.03.2020
Michał Kopczyński: Najważniejsze jest utrzymanie
Jakub Treć: W lipcu 2018 roku został pan wypożyczony z Legii do nowozelandzkiego Wellington Phoenix. Po roku wrócił pan do Polski, nie udało się zostać w klubie ze stolicy i podpisał pan kontrakt z Arką, ale na jednym z pierwszych treningów doznał groźnej kontuzji. Najpierw chciałem pana zapytać o wrażenia z drugiego końca świata.
Michał Kopczyński (pomocnik Arki): Razem z Martą (żona Michała – przyp. red.) żyło nam się dobrze. Wiedliśmy spokojne życie, które toczy się wolniej niż to, do którego byłem przyzwyczajony w Warszawie. Ludzie są bardziej otwarci i uśmiechnięci. Okres spędzony w Nowej Zelandii wspominamy jako jeden z najlepszych w życiu.
Pojechał pan tam razem z narzeczoną, teraz już żoną. Wyjazd zbliżył was do siebie?
Na pewno jest w tym sporo racji. Jesteśmy parą od lat, ale do Nowej Zelandii polecieliśmy tylko we dwójkę i byliśmy zdani na siebie. Na początku nie mieliśmy znajomych, to się zmieniło z czasem. Sporo podróżowaliśmy. Test na samodzielność wypadł celująco, bo krótko po powrocie się pobraliśmy.
W wielu rozmowach podkreślał pan, że jest fanem „Władcy Pierścieni”, a sceny do filmu były kręcone w Nowej Zelandii. Obrazy pokazane w filmie różnią się od tych w rzeczywistości?
Praktycznie wcale. Miałem okazję zobaczyć m.in. Hobbiton, który można zwiedzać. Pozostałe miejsca także istnieją, co widzimy, porównując nasze zdjęcia z filmem.
Które miejsce zrobiło na panu największe wrażenie?
Hobbiton na długo zapada w pamięci, bo to jest fajne miasteczko. Będąc tam, ma się ochotę w nim zamieszkać, chociaż na kilka dni. Równie duże wrażenie wywarło na nas miejsce, które zostało przedstawione jako Mordor. Ciekawe, powulkaniczne środowisko, w którym praktycznie nie występuje roślinność. Z przebiegającego obok szlaku można podziwiać widoki.
Która z wypraw była dla pana najbardziej zaskakująca?
Nocna podróż przez góry do hotelu położonego u podnóża najwyższego szczytu Nowej Zelandii. Akurat była Marty kolej na prowadzenie auta i wyprawa zajęła nam sporą część dnia, więc na miejsce dojechaliśmy późnym wieczorem. Jechaliśmy rzadko uczęszczaną drogą położoną w dolinie. Spotkaliśmy mnóstwo zwierząt, na które trzeba było uważać. Przypominało to slalom między oposami, które nie uciekały przed autem. Nowozelandczycy specjalnie rozjeżdżają te zwierzęta, które są tam traktowane jak szkodniki. My nie mieliśmy serca tego robić, więc męczyliśmy się, by je ominąć.
Miał pan niebezpieczne przygody związane z pająkami albo innymi jadowitymi zwierzętami?
W Nowej Zelandii panuje zupełnie inny klimat niż w Australii. Tam rzeczywiście trzeba uważać na pająki i węże. W Nowej Zelandii żyje mnóstwo gatunków ptaków i nie ma takich zagrożeń, jak w Australii. Podczas obozów w tym kraju kazano nam zerkać na buty zostawione przy boisku, czy przypadkiem nic w nich nie siedzi.
Częste loty na mecze ligowe bywały uciążliwe?
Kalendarz rozgrywek ustalano w ten sposób, żebyśmy dwa albo trzy kolejne mecze rozgrywali w Australii. Zostawaliśmy na tydzień albo dwa i nie trzeba było latać w tę i z powrotem. Phoenix jest w pełni profesjonalnym klubem, zapewniał nam dobrą odnowę biologiczną. Wiadomo, że loty są uciążliwe, zwłaszcza do Perth, czyli na zachodnie wybrzeże. To drugi najdłuższy dystans ligowy, jaki można pokonać na świecie. Natomiast w Polsce też są długie podróże. Grając w Wigrach, jeździłem po kilkanaście godzin na Śląsk, więc byłem oswojony.
Wyjazd do Nowej Zelandii pomógł panu oczyścić głowę po średnio udanym okresie w Legii?
Szybko wsiąknąłem w nowe środowisko. W nim też są cele, emocje i wymagania wyniku. Za to ze strony kibiców jest mniej presji, wszystko odbywa się w przyjaznej atmosferze. Kimś, kto mógł nieco zmienić moją opinię o wyjeździe do Nowej Zelandii, był trener Mark Rudan. Stworzył bardzo dobry zespół w Phoenix, ale był trudny we współpracy. Takie relacje nigdy wcześniej mi się nie przytrafiły, bo niezależnie od pozycji w drużynie wszyscy trenerzy cenili moją pracę. W tym wypadku potrzebowaliśmy więcej czasu na dotarcie. Nie musiałem uciekać z Polski, ale pojawiła się ciekawa oferta, z której skorzystałem.
Można porównać ligę australijską z polską?
Są podobnie „opakowane”, jeśli chodzi o telewizję. Graliśmy na nowoczesnych stadionach, ale jej specyfika jest spokojniejsza. Bo to liga zamknięta, w której nie ma spadków i awansów. Dzięki temu mecze są bardziej otwarte i ofensywne. Jest mniej taktyki, kibice nie zobaczą murowania bramki. Pada więcej goli niż w Polsce, częściej zdarzają się hokejowe wyniki. Częste zwroty akcji są atrakcyjne dla kibiców.
Na jakim poziomie są bazy w Australii i Nowej Zelandii?
W Wellington mieliśmy do treningów dwa dobrze przygotowane boiska. Nie były perfekcyjne, bo pogoda bywa kapryśna. Sporo pada, panuje typowo wyspiarski klimat. Jeśli chodzi o szatnie, odnowę, siłownię, to w Legii byłem przyzwyczajony do wyższych standardów, ale nie było na co narzekać. Infrastruktura piłkarska w Nowej Zelandii dopiero się rozwija, kluby budują je powoli, natomiast stadiony są duże i praktyczne.
W Nowej Zelandii grał pan regularnie. Nie było szansy zostać?
Kiedy sezon się skończył, miałem sygnały i rozmowy z dyrektorami Wellington. Zmieniał się trener, który był zainteresowany moją osobą, natomiast było jasne, że będzie budował zespół od początku. Wróciłem więc do Warszawy, bo miałem jeszcze roczną umowę z Legią. W trakcie przygotowań z Wellington zadzwonił dyrektor z propozycją powrotu. Ale w tym momencie miałem już konkretną ofertę z Arki. Legia dała mi wolny wybór i zdecydowaliśmy się nad Gdynię.
Też nad wodą. Ale chyba nie tak wyobrażał pan sobie początek?
Kontrakt był już podpisany, czekaliśmy tylko na wynik badań. Chcieliśmy zdążyć, abym mógł zagrać w sparingu z Omonią Nikozja. Około południa zostałem ogłoszony nowym zawodnikiem Arki, o 16 była zbiórka, o 18 mecz, a godzinę później wylądowałem na SOR-ze ze złamanym obojczykiem. Bardziej pechowo nie mogło się zacząć. Leczenie i rehabilitacja były długie, w trakcie czułem niepewność, bo mój stan wcale się nie poprawiał. Nie było jasne, dlaczego, więc przeżyłem trudne chwile. Musiałem czekać i żyć w niepewności. Szczęśliwie po pół roku wszystko zaczęło się goić.
Moment, kiedy stanął pan przy linii gotowy do wejścia w meczu z Rakowem, był wyjątkowy?
Długo czekałem na debiut, bo w kadrze byłem od początku rundy. Wszedłem w niełatwym momencie, bo przegrywaliśmy 0:2. A potem wydarzyła się kapitalna historia – strzeliliśmy trzy gole. Na długo zapamiętam ten mecz.
Miał pan obawy?
Tak, ale podczas wcześniejszych treningów i sparingów. Musiałem znowu poczuć odległości i warunki meczowe. Na początku grałem ostrożnie, starałem się unikać kontaktu, ale po kilku upadkach i zderzeniach wszystko minęło. Bark nie dolega, więc w meczu z Rakowem wchodziłem z myślą, by pomóc zespołowi.
Jakie są pana pierwsze wrażenia z Arki, z którą walczy pan o utrzymanie? To nie to samo, co w Legii.
W Gdyni są inne cele, ale w Legii grałem regularnie półtora roku, wcześniej zaliczałem epizody. Zostałem odstawiony, dlatego wyjechałem do Nowej Zelandii. Czy Arka to krok wstecz? Nie traktuję tego w ten sposób. To dla mnie nowe wyzwanie, nowy klub, mamy tutaj wyznaczony zupełnie inny, ale także ważny cel. Najważniejsze jest utrzymanie. Osobiście chcę znowu regularnie grać i przypomnieć o sobie kibicom.
Jakub Treć
Copyright Arka Gdynia |