Aktualności
18.10.2019
Aleksandar Rogić: Najważniejszy jest środek szachownicy
Jakub Radomski: Podobno lubi pan grać w szachy.
Aleksandar Rogić: Uwielbiam. Zacząłem w nie grać, gdy byłem małym dzieckiem. Dziś uważam, że szachy są bardzo podobne do piłki nożnej. Kiedy w nie gram, czuję się, jakbym był na boisku i dyrygował zespołem podczas meczu. Ten, kto kontroluje środek szachownicy, ma większe szanse, by wygrać. Chodzi o to, by zdominować tę strefę i żeby przeciwnik był zmuszony do ciągłego reagowania na to, co proponujesz. A ty atakujesz go z różnych stron. Podobnie postrzegam futbol.
Dowodem tego może być wywiad, którego udzielił pan estońskim mediom, kiedy w połowie września tego roku żegnał się z Levadią Tallin. Powiedział pan: „Mogę zagwarantować, że kolejny zespół, który obejmę, też będzie dążył do posiadania piłki i kontrolowania meczu”. Możemy więc oczekiwać, że Arka, z której latem odeszli dwaj kreatywni piłkarze – Michał Janota i Luka Zarandia – będzie właśnie tak grała?
Jestem trenerem, który ma swoją ściśle określoną filozofię i nie zamierzam jej zmieniać. Podstawą jest przekonanie, że mój zespół ma kontrolować grę. Ofensywa to nie tylko krótkie podania. Jeśli w drużynie nie ma zawodników do takiego stylu, można grać dłuższe piłki i też dyktować warunki, a po stracie od razu atakować rywala wysokim pressingiem. Nie zamierzam zmieniać sposobu gry Arki z tygodnia na tydzień i dostosowywać go do kolejnego rywala. Jeżeli zespół ma swój wypracowany styl, wystarczy przed każdym meczem dokonywać tylko drobnych korekt taktycznych. Moim zdaniem to daje większe możliwości osiągnięcia sukcesów.
Dużo widział pan meczów Arki?
Od maja 2018 roku, kiedy pierwszy raz spotkałem się z władzami klubu, widziałem prawie wszystkie spotkania.
Zaskoczył pan działaczy dogłębną, zarazem krytyczną analizą i olbrzymią wiedzą na temat polskiego futbolu.
Uważam, że ekstraklasa jest bardzo ciekawa. Śledzę ją uważnie od lat, bo występuje w niej sporo serbskich zawodników, poza tym mało jest lig, w których tak trudno przewidzieć wynik. W Polsce każda drużyna ma spore szanse, by wygrać u siebie z potencjalnym faworytem i dlatego wasze rozgrywki są ekscytujące. Dla niektórych szkoleniowców piłka nożna jest po prostu pracą, ale ja ją traktuję inaczej. Futbol to coś więcej, moja droga życiowa, dlatego oglądam setki spotkań i każde dokładnie analizuję. Gdy pierwszego dnia spotkałem się z piłkarzami Arki, powiedziałem im takie zdanie: „Na tym stadionie będę człowiekiem, który najbardziej ze wszystkich kocha futbol”.
Da się jakoś porównać poziom ekstraklasy do ligi estońskiej, w której pan ostatnio pracował?
Nie da. Poziom ligi polskiej jest dużo wyższy. W Estonii są cztery dobre zespoły, a pozostałych sześć gra na dużo niższym poziomie. Dlatego w lidze zdarzają się wyniki 7:0 czy 6:1, a w pucharze kraju, grając z zespołem z szóstej czy siódmej ligi, we wrześniu przed moim zwolnieniem wygraliśmy nawet 21:1. Pod względem poziomu polską ekstraklasę porównałbym do ligi serbskiej czy węgierskiej.
W Estonii miał pan opinię człowieka, który nie boi się mówić publicznie o problemach tamtejszej ligi. Inni woleli milczeć, a pan zabierał głos.
Estonia to piękny kraj, ze świetną organizacją, ale jednocześnie nieposiadający historii piłkarskiej i dlatego nie udało się stworzyć w tamtejszym futbolu profesjonalnego środowiska. Jako obcokrajowiec, człowiek spoza systemu, czułem dużą odpowiedzialność, dlatego poruszałem tematy, które dla niektórych osób były trudne. W Serbii mówimy: „Jeżeli dostrzegasz problem, to już w 50 procentach go rozwiązałeś”.
W Estonii pewne osoby nie przyjmowały do wiadomości, że coś jest nie tak. W tym kraju sezon jest długi – od marca do listopada, z tygodniem przerwy. Zawodnicy rozgrywali wiele spotkań, nie mieli czasu na odpoczynek. Do tego mecze odbywały się na różnych nawierzchniach, często było bardzo zimno. Gdy zdobywałem swoje pierwsze trofeum, superpuchar kraju z Levadią, było minus 15 czy nawet minus 20 stopni, więc spotkanie rozgrywano w pełnowymiarowej hali. W estońskiej piłce opieka medyczna nie funkcjonuje tak, jak powinna, więc kiedy widziałem kolejnych zawodników doznających kontuzji, musiałem o tym wszystkim mówić. To nie był brak szacunku wobec moich pracodawców, ale przekonanie, że muszę wyrazić opinię, bo to może pomóc. Taki już jestem.
Miał pan w ostatnim czasie oferty z innych klubów?
W Levadii miałem podpisaną umowę do końca sezonu i ustaliłem z działaczami, że w listopadzie po zakończeniu rozgrywek odejdę. Latem, w czerwcu czy lipcu, dostałem kilka ofert. Interesował się mną poważny klub z Węgier i czołowy zespół serbskiej ekstraklasy. Chciałem pracować na wyższym poziomie, ale w Levadii wszyscy prosili, żebym został. Za tydzień graliśmy ważny mecz derbowy z Florą Tallin, dwa tygodnie później spotkanie w europejskich pucharach. Uznałem, że opuszczenie drużyny w takim momencie byłoby nie w porządku. Zostałem, bez przedłużania umowy. Myślę, że okazałem wtedy lojalność. Mimo to rozwiązano ze mną umowę przed końcem sezonu.
W Estonii pracował pan jako pierwszy trener, ale wcześniej był przez lata asystentem uznanych szkoleniowców. Który z nich miał na pana największy wpływ?
Radomir Antić, zdecydowanie. To w Serbii wielkie nazwisko. Ten człowiek, jako jedyny w historii, prowadził Barcelonę, Real Madryt i Atletico, czyli trzy największe hiszpańskie kluby. Niech pan sobie wyobrazi, pod jaką presją musiał pracować przez lata. Antić mieszka w Madrycie, ale wiedziałem, że latem odwiedza pewne miejsce w serbskich górach. Byłem młodym, ambitnym szkoleniowcem. W 23. roku życia, jednocześnie studiując na uniwersytecie w Belgradzie, zacząłem pracę trenerską w akademii Radu Belgrad, jednej z najlepszych w Serbii. Pracowałem z dziećmi i nagrywałem każdy trening, pisałem tysiące notatek w laptopie. Chciałem się rozwijać i zapragnąłem poznać Anticia.
Pojechałem w góry, udało mi się go spotkać. Pytałem, co myśli o mojej pracy, jakie dałby mi rady, pokazałem mu wszystko, co mam w komputerze. Nasza rozmowa nieoczekiwanie trwała wiele godzin. Prawie cały dzień. Dwa miesiące później Antić został selekcjonerem reprezentacji Serbii. Zadzwonił do mnie i powiedział, że chce, bym został jego asystentem. Otrzymałem propozycję zrobienia wielkiego kroku naprzód. Pracowałem z Anticiem w reprezentacji i później w dwóch chińskich klubach. Znamy się 11 lat i do dziś rozmawiamy ze sobą co kilka dni. Nauczył mnie niemal wszystkiego. Do dziś mam w głowie wygrany 5:0 mecz z Rumunią, który pozwolił nam awansować na mistrzostwa świata w 2010 roku, oraz zwycięstwo 1:0 z Niemcami w fazie grupowej turnieju w RPA. To były jedne z najpiękniejszych dni w moim życiu. Miałem 28 lat i nie mogłem uwierzyć, że to wszystko przeżywam w tak młodym wieku.
Co stało się kilka dni po tamtej wygranej nad Niemcami? Waszej drużynie do awansu do 1/8 finału mistrzostw świata wystarczał remis z Australią, tymczasem nie udało się tego celu osiągnąć. Pamiętam tamten mecz. Byliście dużo lepsi.
Moim zdaniem to było najlepsze spotkanie reprezentacji Serbii w ostatnich latach. Do dziś boli mnie to, że je przegraliśmy. Już po pierwszej połowie powinniśmy prowadzić 3:0, ale byliśmy nieskuteczni. W ostatnich sekundach, przy stanie 1:2, należał nam się rzut karny, ale nie było jeszcze wtedy systemu VAR. Odpadliśmy z turnieju, choć mieliśmy bardzo mocny zespół. Do dziś ludzie w Serbii mówią, że to był najlepszy okres w nowoczesnej historii naszej piłki.
Jest pan przykładem osoby, która bardzo szybko wzięła się za pracę trenerską. Dlaczego w wieku 22 lat zakończył pan karierę zawodniczą?
Byłem pomocnikiem. Na początku ustawiano mnie na środku, a później głównie na skrzydle. Niestety, pojawiły się kontuzje. Miałem problemy z piszczelami – dwa tygodnie trenowałem, a później tyle samo czasu musiałem odpoczywać.
Ważniejsze było jednak to, że rozpocząłem studia. Wychowanie fizyczne na uniwersytecie w Belgradzie to trudny kierunek, a nie byłem w stanie przyjeżdżać codziennie na zajęcia. Występowałem wtedy w drugoligowym klubie FK Loznica, który prowadził w tabeli i miał duże ambicje. Kibice oczekiwali awansu do elity. Ja jednak postanowiłem skoncentrować się na edukacji i pracy trenerskiej. Doszedłem do wniosku, że mam do tego dużo większy talent.
Pochodzi pan z miejscowości Užice, która w maju 1999 roku, gdy miał pan 17 lat, bardzo ucierpiała na skutek bombardowań wojsk NATO. Czytałem artykuł, w którym świadkowie tamtych zdarzeń opowiadali o piekle. Był pan wówczas tam?
Tak, byłem. Chodziłem wtedy do szkoły średniej w Belgradzie, który leży 200 kilometrów od Užic. Wyprowadziłem się z domu, bo pojawiła się możliwość, bym jednocześnie trenował w akademii tamtejszego OFK. Pamiętam, że szykowaliśmy się do ważnego meczu między szkołami w Belgradzie. To bardzo prestiżowe rozgrywki, a ja byłem kapitanem drużyny. Chciałem wygrać za wszelką cenę. Jednocześnie zaczęły pojawiać się informacje, że w różnych miejscach naszego kraju może dojść do bombardowań. Zadzwonili rodzice: „Synu, przyjedź jak najszybciej do Užic. Najważniejsze, żebyśmy w tym trudnym czasie byli razem”. A ja myślałem tylko o nadchodzącym meczu. Nie chciałem jechać, byłem wściekły, ale ostatecznie wsiadłem w pierwszy pociąg.
Nigdy nie zapomnę tego, co zobaczyłem, gdy wjechał na stację w Užicach i otworzyły się drzwi. Ludzie biegali po ulicach. Uciekali. To były pierwsze minuty bombardowań. W domu słyszeliśmy huk rakiet i widzieliśmy przez okno, jak lecą w kierunku miasta. Kilka razy dziennie rozlegał się alarm i wszyscy biegliśmy do schronu. Tam trzeba było przeczekać najgorszy moment. Gdy przez pół godziny był spokój, wracaliśmy na górę. I tak w kółko, przez trzy miesiące. Blisko Užic znajdował się ważny węzeł telekomunikacyjny i dlatego ta okolica stała się szczególnie częstym celem ataków.
Tamte zdarzenia pana zmieniły?
Sprawiły, że trochę inaczej patrzę na życie. W Užicach ludzie po miesiącu bombardowań próbowali żyć normalnie, ale to nie było łatwe. Zginęło wiele osób, które nie zrobiły nic złego. To straszne. Zrozumiałem, że agresja nigdy nie jest rozwiązaniem jakiegokolwiek problemu i nikt nie przekona mnie, że jest inaczej.
******
Piłkarze Levadii specjalnie dla nas o Rogiciu:
Markus Jürgenson (prawy obrońca): Przede wszystkim, jest bardzo uczciwym człowiekiem. Ma poczucie humoru i bardzo dobry kontakt z drużyną. Ale gdy tylko popełnisz poważny błąd, wtedy żarty się kończą. To nowoczesny szkoleniowiec, który bardzo dużo czyta, ogląda wiele spotkań i analizuje różne trendy w piłce nożnej. Jest bardzo zdeterminowany, by osiągnąć sukces i chce, by jego zespół jak najwięcej atakował.
Marko Lipp (środkowy obrońca): To człowiek, który wie, czego chce w życiu. Potrafi wytłumaczyć piłkarzowi, czego od niego oczekuje. W Levadii dotyczyło to zwłaszcza młodych zawodników, którzy dzięki niemu podnosili swoje umiejętności. Myślę, że w Polsce może być podobnie. Spodziewam się też, że nowa drużyna trenera Rogicia będzie grała tak, jak my - wymieniając dużą liczbę podań i dominując w środku boiska.
Jakub Radomski
Copyright Arka Gdynia |