Aktualności
15.12.2018
Obrona Arki przestała działać jak należy. Wszystko przez... niekreującą ofensywę?
Piłkarze Arki Gdynia tracą ostatnio dużo bramek i nie stanowią muru nie do przejścia. Jeszcze kilka tygodni temu było odwrotnie. A to dlatego, że cały nacisk skierowany był na ofensywę. Dzisiaj gdynianie już nie kreują gry.
Trener Zbigniew Smółka do Gdyni przyszedł z jasnym celem – odmienić Arkę pod każdym kątem. Wyniki to podstawa, lecz za nimi miał iść efektowny i przyjemny dla oka styl. Pierwsze dwa miesiące – jak zapowiadał sam szkoleniowiec – były niezwykle ciężkie. W grze Arki brakowało podstaw, wygrała jeden spośród ośmiu meczów w lidze. Później jednak tryby zaczęły się zazębiać, zespół zaczął przypominać ten „smółkowy”.
Efektowne czasy
Szkoleniowiec wychodził z założenia, że można stracić pięć bramek, jeśli samemu strzeli się sześć. I tak właśnie żółto-niebiescy prezentowali się w dalszej fazie sezonu. W następnych dziewięciu starciach ekstraklasowych zwyciężyli aż w pięciu, zdobywając aż 18 goli, tracąc zaś „tylko” dziewięć. To dalej dawało średnią ponad jednej bramki straconej na mecz, lecz odeszło to głęboko w cień. Wszystko dlatego, że główna uwaga skupiona była na kreowaniu gry, która wówczas wychodziła znakomicie.
Najważniejsi byli pomysłowi playmakerzy, skuteczni pomocnicy i błyskotliwy skrzydłowi. Na tych wszystkich pozycjach znaleźli się kandydaci, którzy wybornie wypełniali swoje obowiązki. Efekt tego był taki, że życzenia byłego szkoleniowca Leszka Ojrzyńskiego, aby Arce po jego odejściu udało się wygrać tak wysoko jak jemu (Arka pokonała w minionym sezonie Sandecję Nowy Sącz 5:0), szybko się spełniły. Smółka osiągnął rekordowe dla Arki wyjazdowe zwycięstwo w ekstraklasie (4:0 w Legnicy z Miedzią).
Chroniona obrona
Arka miała jedną z lepszych obron ligi. Regularnie utrzymywała się w czołowej trójce pod względem najmniejsze liczby straconych goli, momentami nawet wysuwając się na prowadzenie. Wszystko działo się w czasie, gdy błyszczała ofensywa. Gdynianie na tym opierali swoją grę i zbierali tego owoce. Pionierskim przykładem jest spotkanie z Wisłą Kraków (4:1). Ciągłe granie pressingiem, szybka i krótka wymiana podań, pokazywanie się na pozycjach – to sprawiało, że większość czasu ludzie Smółki przebywali z piłką na połowie rywala. Kreowali grę, tworzyli sytuacje i strzelali gole.
To wcale nie oznacza, że Wisła w tym meczu była jedynie pionkiem. Trafiła w słupek, poprzeczkę, a Rafał Boguski zmarnował sytuację marzeń. Piłkarze Arki po tym meczu byli jednak pewni, że nie zmieniłoby to końcowego rezultatu:
– I co z tego, że Wisła miała okazję? Gdyby strzeliła dwa, trzy, a nawet cztery gole, my tego wieczora strzelilibyśmy pięć, jeśli byłaby taka konieczność – mówił pewny swego Luka Zarandia.
I faktycznie. Gdynianie wyglądali na drużynę, która tamto spotkanie wygrałaby bez względu na wszystko. Miała jednak też i trochę szczęścia, dlatego straciła tylko gola. Defensywa i kłopoty powstające wokół niej zeszły wtedy na dalszy plan. Wszystko dlatego, że hulała ofensywa. Ta jednak w ostatnich kilkunastu dniach się zacięła...
Brak ofensywy wzmożoną pracą defensywną
Ciężar gry przeniósł się na gdyńską obronę, z której wyciekły wszystkie bolączki. Piłkarze Zbigniewa Smółki zatracili bowiem swój błysk ofensywny w Białymstoku, w ligowym meczu przeciwko Jagiellonii. Kontynuacja słabości w ataku przeniesiona została na dwa spotkania domowe: ponownie z Jagiellonią – tym razem w Pucharze Polski i z Cracovią. W tym ostatnim starciu gdyńska obrona została już wręcz obnażona z błędów.
W rezultacie Arka straciła w tych meczach aż osiem goli – o jeden mniej niż w ośmiu poprzednich grach. Czy zatem problemem trenera Smółki powinna być defensywa sensu stricte, czy raczej utrata atutów w efektownej i bezkompromisowej grze ofensywnej? Gdynianie już na dłuższym dystansie pokazali, że potrafią grać odważnie, stąd o powrót do tej dyspozycji kibice powinni być spokojni. Pytanie, czy na taką intensywność ludziom Smółki starczy siły jeszcze w tym roku.
Copyright Arka Gdynia |