Aktualności
30.12.2017
Wspaniały rok Arki cz. 2: Stolica znów zdobyta!
Warszawa dla Arki jest szczęśliwa. Na lipcowy mecz o trofeum jedzie, mając świeżo w pamięci sensacyjne pokonanie w finale Pucharu Polski Lecha Poznań. Oprócz tego, niespełna rok wcześniej ograła przy Łazienkowskiej Legię Warszawa po efektownym 3:1.
Teraz znowu zagra na stadionie mistrza Polski. Dużo pewniejsza swoich umiejętności, z większą niż zwykle wiarą w zwycięstwo. Równocześnie jednak z przeświadczeniem, że we wszystkich ligach europejskich walka o Superpuchar kraju to tylko dodatek. Grasz, bo zdobyłeś albo Puchar Polski, albo zostałeś mistrzem. Kibice ostrzą sobie jednak zęby, zarażając tym swoich piłkarzy: „Jakże pięknie byłoby kolejnej wielkiej polskiej firmie utrzeć piłkarskiego nosa!”.
Najpierw gotowe alibi...
Leszek Ojrzyński dwuznacznie jednak podchodzi do tematu. Można powiedzieć, że nawet buńczucznie.
– To dla nas fajne przetarcie przed ligą, bo nie będzie to zwykły sparing, ale poważny mecz z kibicami, kamerami i napięciem – mówi, jakby z góry chcąc usprawiedliwić ewentualną porażkę. Bo przecież limit szczęścia według wielu wyczerpał się w maju. To byłoby już zbyt wiele, prawda?
Ojrzyński nie byłby jednak sobą, gdyby jakiekolwiek spotkanie potraktował na pół gwizdka. Tym bardziej o kolejne trofeum. Ma zamiar błyskawicznie zapisać się na kartach historii klubu. Dwa puchary w dwa miesiące? Absolutna abstrakcja. Poważnie do meczu podchodzi też Jacek Magiera, bo nad Legią ciąży fatum przegranych czterech kolejnych finałów.
... potem wyrachowanie
Arka wygląda na dobrze przygotowaną do meczu. Wybiegana, zorganizowana i skondensowana w obronie. Momentami Legii trudno jest przebić się przez gdyński mur, który poza pojedynczymi ubytkami, ciągle pozostaje szczelny. Oczywiście, takie nastawienie taktyczne skutkuje tym, że piłkę arkowcy oglądają głównie pod nogami przeciwnika, który prezentuje po prostu wyższą kulturę gry. Coś jak z Lechem. Arka ma już to sprawdzone i wówczas się udało.
Wprawdzie finezyjnego futbolu z pierwszych stron gazet żółto-niebiescy nie prezentują, ale dyscyplina obronna staje się godna porównań do tej z finału Pucharu Polski. A jeśli do tego mistrz kraju ma po prostu spore problemy z jej sforsowaniem, to znaczy, że zadanie jest w pełni realizowane. Po raz kolejny. Bo przecież trener Arki nie może porywać się z motyką na słońce. Wie, że Legia to drużyna piłkarska, grająca w innych realiach od gdyńskich i to Arka jest tą, która musi próbować te różnice niwelować. Udaje się. Piłkarze grają bez kompleksów, wiedzą, że grę destrukcyjną mają pod kontrolą.
Padają dwa szybkie gole, które ustawiają mecz: najpierw niefortunnie własnego bramkarza pokonuje Michał Pazdan, a kilka minut później strzałem „Weltklasse” popisuje się Thibault Moulin. Więcej bramek już nie oglądamy. W dużej mierze za sprawą znowu fenomenalnie dysponowanego Pavelsa Steinborsa. Wydaje się, że niektóre strzały muszą swój bieg skończyć w sieci, ale Łotysz odbija wszystko to rękoma, to parkanami. Jego forma rośnie.
Perfekcyjna egzekucja
Wybrzmiewa ostatni gwizdek, a zgodnie z zasadami meczu o Superpuchar, oznacza on serię rzutów karnych...
W większym gazie jest Steinbors. Arkadiusz Malarz nie miał w meczu żadnych spektakularnych interwencji pozwalających zbudować pewność siebie. Zaczynają legioniści, a konkretnie... Mateusz Szwoch, który po wygraniu właśnie z Arką Pucharu Polski wrócił do stolicy z wypożyczenia. Nie myli się, chociaż łotewski golkiper doskonale zna jego sposób wykonywania „jedenastek” jeszcze ze wspólnych treningów. Pierwszy z gdynian podchodzi Marcin Warcholak i silnym płaskim strzałem w prawy róg bramki wyrównuje. Następnie myli się ten, który znakomicie trafił z gry – Moulin.
Steinbors wyczuwa jego intencje. Dwóch następnych arkowców w kolejnych seriach strzela identycznie jak Warcholak. To irytuje Malarza, który przy czwartym Rubenie Jurado nie ma już zamiaru dać się wykiwać. Leci w miejsce, w którym piłka trzykrotnie już trzepotała w siatce. Na darmo, bo Hiszpan uderza w środek. Zostaje Michał Kopczyński. Łotewski bramkarz widzi w jego oczach nerwowość, celowo nie podaje mu piłki, chce by ten zabrał ją sobie sam.
Górą i ponownym bohaterem jest Steinbors. Koledzy z drużyny jeszcze chwilę trzymający się w uścisku przy ławce rezerwowych, wystrzeliwują jak z procy w kierunku Łotysza. Ten zachowuje dużo większy spokój. Trzyma jedynie uniesioną pięść ku górze.
– Wykonuję tylko swoją robotę – mawia skromnie.
Arkowcy na platformie po odbiór medali i patery za zwycięstwo meldują się już pewniejszym krokiem. Są w tym już przecież „doświadczeni”. Nikt tak często jak oni w 2017 roku nie odbierał laurów. Piłkarze chętnie pokazują swoją zdobycz. Bo jest się czym chwalić.
A fakt jest taki, że oni i trener przed chwilą dokonali kolejnej sensacji, zanotowali kolejny skalp i to na terenie przeciwnika, zgarnęli kolejny puchar. Niewiarygodne. Tego w historii klubu jeszcze nie było. Teraz czas na Europę!
Dawid Kowalski
Copyright Arka Gdynia |