Aktualności
27.05.2017
Rafał Siemaszko: Stocznia poczeka.
Rafał Siemaszko, który otworzył wynik w finale PP, dla Gdyni jest bohaterem. I bardzo dobrze się stało, bo to człowiek, który po prostu na to zasługuje.
Na łamach „Przeglądu Sportowego” opowiedziałeś, że grę w piłkę przez jakiś czas łączyłeś z pracą w stoczni. Jak to wyglądało?
Normalnie. Pobudka o 5.30, na autobus, 6.30 przekazanie obowiązków od majstra i do roboty. Powrót do domu, torba na ramię i na trening, w domu o 20, a o 22 do łóżka, bo rano pobudka – relacjonuje Siemaszko (na zdjęciu). – Wiadomo, jak to jest, przychodzi młody, to robi najgorszą robotę. Ja zaczynałem od szlifierki, z biegiem czasu zostałem pomocnikiem montera i robiłem remonty statków, oblachowanie. Trzeba było umieć posługiwać się palnikiem, także spawarką. Całkiem nieźle mi szło.
To jest niebezpieczna praca?
Schodziłeś na dno statku, a nad tobą ktoś działał palnikiem. Trzeba było uważać, żeby pocięte fragmenty konstrukcji nie spadły na głowę. A więc tak, praca była niebezpieczna, przy tym nie była lekka. Chodzi o warunki. Często pracowaliśmy w zadymionych pomieszczeniach, pełnych oparów. Co prawda zakładaliśmy maski, ale nie zawsze zdawały egzamin. Trudno było to wytrzymać. Po kilkudziesięciu latach roboty w roli spawacza niejeden kończy z pylicą.
Z twoim zdrowiem wszystko było w porządku?
Jak najbardziej. Ja w stoczni byłem krótko, dwa lata. Choć raz było bardzo niebezpiecznie. Pracowaliśmy na jednej jednostce, a przy nabrzeżu stał drugi statek, na którym wybuchła butla z gazami technicznymi. Huk powstał niemiłosierny, wszystko w promieniu kilkudziesięciu metrów aż się zatrzęsło. Na szczęście nikomu nic się nie stało. To praca z ogniem, więc zawsze musisz podchodzić do niej ostrożnie.
Miało to jakiś wpływ na twoją formę sportową?
Nie wiem, żadnych szczegółowych badań nie przechodziłem. Młody byłem. Inna sprawa, że akurat uprawianie sportu mogło tylko pomóc.
Na piwko po pracy z kolegami zdarzało się wyskoczyć?
Nie powiem, że się nie zdarzyło. Kilka razy poszło się na browarek po zakończeniu zmiany. Każdy jest człowiekiem, każdemu należy się chwila oderwania od rzeczywistości. A przy takich zakładach pracy o bar nietrudno zahaczyć. Zresztą stocznia wciągnęła mnie na tyle, że w pewnym momencie piłka zeszła na drugi plan. Byłem zawodnikiem Orkanu Rumia, graliśmy w czwartej lidze, na piłce mogłem wyciągnąć z cztery stówy miesięcznie. Tyle co nic, na bilet autobusowy i parę butów. A pieniądze ze stoczni spokojnie wystarczały na cały miesiąc. Mogłem w końcu odciążyć rodziców, mogłem utrzymać się sam. Jak poszedłem pierwszy raz na nocki, zresztą z tatą, który stoczniowcem jest od około 40 lat, tak się rozpędziłem, że zrobiłem trzysta godzin. Zaczynałem o 18.30, kończyłem o 6.30. W sobotę i niedzielę również.
W jaki sposób dorabiali koledzy z Orkanu?
Różnie, każdy musiał mieć normalną pracę. Ktoś był przedstawicielem handlowym, ktoś pracował na budowie. Normalna sprawa, normalne życie. Gra w czwartej lidze to hobby, rozrywka, przyjemność, a nie sposób na życie. Wyczerpujące hobby, bo jak pracujesz i trenujesz, właściwie nie masz czasu na odpoczynek, uda się wygospodarować maksymalnie jeden dzień w tygodniu. Mimo że nie jestem żadną gwiazdą, właśnie z tych wszystkich powodów czuję ogromną satysfakcję z tego, co osiągnąłem. Bo wiem, jak trudno wejść do ekstraklasy. I chcę nadal grać na takim poziomie.
Zawód piłkarza jest lekki czy trudny?
Każda praca jest trudna. W piłce też trzeba się namęczyć, nabiegać, naszarpać, przepychać z obrońcami. No i presja wyniku też wcale nie jest łatwa do udźwignięcia. W każdym razie nie zamieniłbym z powrotem piłki na stocznię. I wcale nie chodzi o aspekt finansowy, bo pod tym względem jest oczywiście trochę lepiej. Przede wszystkim jednak tyle w moim życiu się ostatnio wydarzyło, mam na myśli strzelone przeze mnie gole, wygrany Puchar Polski, że nie zamieniłbym tego na nic innego. Wspaniałe uczucie! Stocznia może poczekać. Choć kto wie, może kiedyś jeszcze tam zawitam. Nigdy nie wiadomo, co się w życiu wydarzy. Papiery mam, z wykształcenia jestem technikiem budowy okrętów. Można w przyszłości kombinować w tym temacie.
Pierwsza myśl po golu, którego strzeliłeś w finale Pucharu Polski?
Co tu się w ogóle wydarzyło?! A potem euforia przeplatała się z niedowierzaniem. Bo gdybyśmy przegrali, spełniłby się scenariusz, który wszyscy zakładali przed meczem. Poza nami. Zyskaliśmy szacunek.
Myślałem, że powiesz: co ten Burić zrobił.
Oj tam, nie zabierajmy moich zasług. Piłka poszła po koziołku i tyle.
To był najważniejszy gol w twojej karierze. Brakowało ci Grzegorza Nicińskiego na ławce trenerskiej, to szkoleniowiec, któremu bardzo dużo zawdzięczasz?
Nie myślałem w tych kategoriach. Na pewno miał ogromny wkład w to, że doszliśmy do finału, to również jego wielki sukces. Ale z tym szkoleniowcem nie tylko trenowałem, gdyż mieliśmy też okazję grać razem o ligowe punkty. Kiedy trafił do Orkanu, łączył pracę asystenta trenera z uprawianiem futbolu, więc tworzyliśmy razem atak zespołu. Ująłbym to tak: zawsze potrafił wycisnąć ze mnie esencję, wiedział, na co mnie stać.
Wszystkie podania w kierunku Nicińskiego?
Wręcz przeciwnie! Trener brał na siebie wszystkich rosłych obrońców, absorbował ich, a że miał nazwisko i przeszłość ekstraklasową, to rywale na nim się skupiali. Ja za to miałem więcej miejsca na boisku, musiałem tylko wykorzystywać pracę trenera. Mieliśmy swoją akcję firmową. Przy wrzucie z autu szkoleniowiec zgrywał piłkę głową, ja kończyłem. Kilka bramek w ten sposób zdobyliśmy.
Nasłuchałeś się na boisku od Nicińskiego?
Trener dużo podpowiadał. Dużo rozmawialiśmy na temat mojego ustawiania się na boisku, wychodzeniu na pozycję. Krótko mówiąc – pomagał, a już najbardziej wtedy, kiedy zaliczał asysty przy moich bramkach. Królem strzelców trzeciej ligi zostałem w sezonie 2009-10, graliśmy razem w ataku pierwszą rundę, a w drugiej Grzegorz Niciński występował jako mój trener. A na flance przeciwnikami kręcił Marcus. Potem poszedłem na wypożyczenie do Arki i po raz pierwszy miałem kontakt z ekstraklasą.
Wtedy nie udało się strzelić choćby jednego gola.
I wróciłem do Orkanu. Co prawda było kilka telefonów od zainteresowanych mną klubów, między innymi z Floty Świnoujście, Znicza Pruszków, ale wiadomo, nikt za darmo puścić mnie nie chciał. Zostałem w Rumi do końca sezonu, musiałem wypełnić kontrakt, bo biliśmy się o awans do drugiej ligi. Walczyliśmy z Gryfem Wejherowo, w którym już pracował trener Niciński. W ostatnim meczu rozjechali nas na Wzgórzu Wolności 4:0 i tak to się skończyło. Miałem trochę problem, bo w Arce nie poszło, a z pracy w stoczni zrezygnowałem. Jechałem na gołej pensji z Orkanu, tyle że to już był poziom wyżej, więc pieniądze były większe – wystarczało na wynajem mieszkania i opłaty.
A jak było w Gryfie, bo tam później się przeniosłeś?
Skromnie. Ale prezes był supergościem. Nie obiecywał złotych gór, ale na co się umówiliśmy, to zapłacił. Absolutnie na nic nie mogłem narzekać, zwłaszcza że czasem wpadały premie, choć klub nie należał do potentatów finansowych. Słowny człowiek. W Gryfie poznałem Marcina Warcholaka, który teraz też gra w Arce. Silny zawodnik, ze świetną lewą nogą, co w naszej lidze jest rzadkością. Jest mocny na swojej stronie defensywy. W Gryfie też tak daleko rzucał z autów. A propos tej lewej nogi. W drugiej lidze graliśmy na Zagłębiu Sosnowiec, które było zdecydowanym faworytem, Marcin z 40 metrów zapakował taką bramę z rzutu wolnego, że bramkarz nie zdążył nawet rąk rozłożyć. Dla piłkarzy Zagłębia to był szok.
Na boisku biegasz od jednego obrońcy do drugiego. Ile kilometrów przebiegasz w trakcie meczu?
Nie było to sprawdzane. A jeśli już, to w trakcie meczów kontrolnych, ale nie pamiętam dokładnych wyników. Obstawiam, że gdzieś około 12 kilometrów przebiegam, co – wiadomo – wiąże się z utratą wody w organizmie, którą trzeba po meczu uzupełnić, gdyż jest to ważne, podobnie jak dieta dla sportowca. Należałem do grupy zawodników Arki, która korzystała z diety rozpisanej przez żonę Antka Łukasiewicza. Tak zwany program naprawczy. Pomógł, do dziś korzystam z tego, czego wtedy się nauczyłem, przygotowując posiłki.
Trudno było ci się odnaleźć w szatni Arki?
Nie miałem z tym kłopotów. Choć nie mam żadnej funkcji w drużynie, nie jestem w radzie drużyny. Odpowiadam tylko za zdobywanie bramek. W niższych ligach kilka razy usłyszałem, że jestem za niski, że moje warunki fizyczne spowodują, iż ciężko będzie mi się pokazać. Ale to było jeszcze w czasach, kiedy piłkę traktowałem jak zabawę, dlatego zbytnio się tym nie przejmowałem. A zaangażowaniem, charakterem, walką na boisku sprawiłem, że piłka zaczęła mi to oddawać. W golach.
W ekstraklasie licznik zdobytych bramek zaczął bić, kiedy miałeś już trzydziestkę na karku.
No tak, mecz z Ruchem Chorzów. Pomyślałem: kurczę, co się stało? Jeszcze chciałem uderzyć w długi, a piłka poszła w krótki róg… Do tego lewą nogą! Trzeba mieć też fart. Szampanów nie otwierałem, poczułem jednak, że teraz już pójdzie z górki, że, kurczę, może wpadać jedna za drugą. Najtrudniej było do tej pierwszej bramki. I co z tego, że nic ten gol nie zmieniał, gdyż prowadziliśmy już 2:0?
Irytuje cię, iż mimo że strzelasz gole, i tak często wchodzisz z ławki?
Taką łatkę mi przyklejono. Że wchodząc z ławki, daję więcej drużynie, że sobie bramki zdobywam. Kiedy jednak zaczynałem mecze w wyjściowym składzie, to gole też strzelałem. Rozłożyło się to blisko po połowie. Czy mnie to irytuje? Nie, bo niby dlaczego? Przecież to działa, jak właśnie w finale Pucharu Polski. Wszedłem świeży, pobiegałem trochę więcej i obrońcy mieli problem. Zresztą zdarza mi się usłyszeć na boisku: uwaga na niego, bo piłka go szuka, albo że jestem niebezpieczny przy stałych fragmentach. Coś w tym jest, w meczu z Wisłą Płock Szymiński zgrywał futbolówkę głową, ale trafiła do mnie. Z Górnikiem Łęczna było podobnie, zamieszanie w polu karnym i piłka pod moimi nogami. Jakbym, nie wiem, jakiś magnes miał w sobie. Fajnie!
Yannick Sambea przed kamerami nc+ porównał cię nawet do Gerda Muellera.
Żartował. Później się wspólnie pośmialiśmy z tej wypowiedzi.
Zakładam, że powiesz, iż Arka na pewno utrzyma się w ekstraklasie. Ale gdyby stało się odwrotnie, znalazłoby się miejsce dla Rafała Siemaszki w ekstraklasie?
Dlaczego nie? Dziewięć goli, które strzeliłem, może zrobiło na kimś wrażenie? Ludzie ze środowiska oglądają ekstraklasę, więc może komuś przyjdzie do głowy, że przydałby im się taki Siemaszko w drużynie? Tyle że to nie jest dobry moment na zaprzątanie sobie tym głowy, nie czas na uciekanie do innych klubów. Sezon nie jest skończony. Moja droga do ekstraklasy była długa, choć w pewnym momencie wydawało się, że może być znacznie krótsza. Tym bardziej zależy mi zatem, aby utrzymać tę ekstraklasę, kurczę, nie ma innej możliwości. Przed nami trudne zadanie, nie możemy jednak pozwolić, aby cały zeszły sezon, kiedy walczyliśmy o ten awans, poszedł na zmarnowanie.
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ RÓWNIEŻ W NAJNOWSZYM WYDANIU (21/2017) TYGODNIKA "PIŁKA NOŻNA"
źródło: pilkanozna.pl
Copyright Arka Gdynia |