Aktualności
19.04.2018
Arka Gdynia jest jak... Kopciuszek.
Wielka radość i euforia w Gdyni. Trwa trudny do uwierzenia i opisania słowami, pucharowy spektakl w wykonaniu piłkarzy gdyńskiej Arki.
Ta historia przypomina słynną baśń o Kopciuszku, który, niedoceniany i powszechnie wyszydzany, wkroczył niespodziewanie na królewski bal. Jest też jak opowieść o brzydkim kaczątku, jakie przemieniło się w zachwycającego urodą łabędzia. Skromna drużyna z Gdyni, całkiem niedawno stojąca na skraju bankructwa, po awansie niespełna dwa lata temu do ekstraklasy miała być jedynie tłem dla możnych i bogatych polskiego futbolu.
Tymczasem okazuje się, że drugi już sezon z rzędu gra im na nosie. Arkowcy w pucharowych dwumeczach są nadal niepokonani. Po wtorkowym triumfie 1:0 nad Koroną Kielce i złotym trafieniu Marcusa da Silvy, 2 maja ponownie zameldują się na Stadionie Narodowym, aby kontynuować pisanie historii klubu. Ekipa z jednym z najniższych budżetów w lidze, złożona w głównej mierze z piłkarzy, którzy sami siebie, jak Adam Marciniak, nazywają „rzemieślnikami”, bądź też „ligowymi szarakami”, dostąpi zaszczytu walki o obronę Pucharu Polski. Może znowu zdobyć trofeum, o którym marzyły wielokrotnie bogatszy Lech Poznań, Lechia Gdańsk i inni. Wtedy zaś gdyński Kopciuszek sięgnie nie tylko po splendor i sławę, które wspominane będą przez kolejne dziesięciolecia. Zapewni sobie także przepustkę na europejskie salony i udział w międzynarodowych rozgrywkach.
Ten romantyczny sen, reżyserowany przez piłkarzy Arki i trenera Leszka Ojrzyńskiego, idealnie wpisuje się w piękno i nieprzewidywalność piłki nożnej, gdzie na boisku Dawid może pokonać Goliata, a zespół, powszechnie skazywany przed pierwszym gwizdkiem sędziego na pożarcie, wyjść z nierównego boju obronną ręką. To właśnie za takie emocje, huśtawki nastrojów, niespodziewane zwroty akcji, w futbolu zakochane są miliardy ludzi na całym świecie. Arka jeszcze kilka dni temu mentalnie była na dnie. Po kompromitacji, zawstydzającej wręcz klęsce w derbach z Lechią w Gdańsku, piłkarze jak niepyszni wrócili do Gdyni i pod stadionem miejskim przy ul. Olimpijskiej ze zwieszonymi głowami wysłuchali litanii żali, adresowanych w ich kierunku przez grupę rozwścieczonych fanatyków. Zarzucano im, że nie mają charakteru i ambicji. A to i tak były jedne z najbardziej delikatnych stwierdzeń, jakie padły z ust fanów.
Tą przygnębiającą atmosferę spotęgowała jeszcze kolejna porażka z Lechią, kilka dni później, już na własnym stadionie. „Co wy robicie, wy naszą Arkę hańbicie” - zakrzyknęli kibice. Spora grupa fanatyków próbowała też siłą wedrzeć się do szatni żółto-niebieskich. Wystarczył jednak triumf z Koroną Kielce, a te wszystkie kłopoty, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zeszły na dalszy plan. Dziś ci sami kibice najchętniej nosiliby piłkarzy na rękach. Po awansie do finału po Gdyni niosły się chóralne śpiewy „Puchar jest nasz!”.
Fani w żółto-niebieskich szalikach, zamiast rozpamiętywać przegrane boje z Lechią, przypomnieli sobie piękne chwile z 2 maja ubiegłego roku. Wtedy w rekordowej liczbie 12 tysięcy zameldowali się na Stadionie Narodowym, by wznieść ostatecznie ręce w geście triumfu i obserwować, jak ich ukochana drużyna dokonuje rytualnej rundy honorowej z pucharem. Teraz powtórka z rozrywki, w którą, może poza kibicami żółto-niebieskich, mało kto wierzył, staje się całkiem realna. Jeśli do tego dojdzie, cała Gdynia znowu oszaleje, lub - jak to plastycznie określił Janusz Kupcewicz, legenda Arki - będzie pijana ze szczęścia.
Gdynianie jednak na ten przywilej w pełni zasłużyli. W rewanżu z Koroną pokazali serce i walkę. Nie odpuszczali nawet centymetra boiska. Prowadzili heroiczny bój mimo licznych przeciwności, jak przedwczesne, przymusowe zejście z placu gry Marcina Warcholaka i najlepszego na boisku Luki Zarandii. Potwierdzili też, że są po prostu pucharową drużyną, której przy okazji takich starć nikt nie może lekceważyć.
Szymon Szadurski
Copyright Arka Gdynia |