Aktualności
16.03.2016
Stefan Kliński: Z Bytomia, przez Sosnowiec, do Gdyni.
W piątkowy wieczór Arka podejmowała Zagłębie Sosnowiec. Na trybunach zasiadł m.in. Stefan Kliński, rocznik 1947. To bodaj jedyna postać łącząca oba kluby w ich bogatych przecież dziejach.
Pochodzi nie z Sosnowca i nie z Gdyni. Urodził się w Bytomiu, gdzie u progu lat 60. rywalizacja Polonii z Szombierkami rozgrzewała „kresowiaków” i „hanysów”. - Z ulicy Jagiellońskiej mogłem trafić tylko do Szombierek. Wystarczyło, że przeszedłem pod mostem i już byłem na stadionie - wspomina Stefan Kliński. Tym starym stadionie, przy kopalni i torach kolejowych właśnie. Gdy przejeżdżał pociąg z górniczym urobkiem, trybuny i płytę boiska spowijał tuman dymu i sadzy z komina parowozu...
Czy sprawiło to takie właśnie - jak powiadają na Śląsku - „masne” powietrze, czy po prostu wrodzony talent - nie wiadomo. Wiadomo, że kiedy Kliński pierwszy raz przyszedł na trening bytomian, miał niespełna 16 lat. - I bardzo szybko dostałem powołanie do reprezentacji Polski juniorów, a trener Henryk Suchy wziął mnie do pierwszej drużyny Szombierek. W klubowym zespole juniorskim nie zagrałem właściwie żadnego spotkania - mówi nasz bohater.
Od Wilima warto się uczyć
Akurat te dwa fakty okazały się dość znaczące dla jego późniejszych losów; selekcjonerem juniorskiej kadry był Jerzy Słaboszowski, który nieco ponad dekadę później doprowadzi do zwrotu w życiu Stefana Klińskiego - piłkarza i człowieka. A szybki awans do zespołu, w którym występowali m.in. Jan Matysek (ojciec Adama), Paweł Sobek, Aleksander Mandziara, Helmut Nowak czy bracia Wilimowie, dał młodemu chłopakowi potężnego „kopa”.
- Niewielu widziałem takich stoperów, którzy - wybijając piłkę z własnego pola karnego - głową potrafili ją posłać na środek boiska - zachwyci się pod koniec lat 70. Bogusław Kaczmarek, który przez rok będzie grać z Klińskim w barwach Arki.
- Tej techniki uderzania głową nauczyłem się właśnie od Jerzego Wilima - nie kryje Stefan Kliński.
Bo liczy się sport i dobra zabawa
Była jednak i druga strona szybkiego awansu chłopaka do ligowej piłki. - Szybko stał się pewny siebie. Talent miał ogromny, ale i trudny był charakterek - wspomina Henryk Peszke, który w sezonie 1963/64 grał jeszcze w I drużynie Szombierek, a przy okazji - trenował juniorów; miał więc „przez chwilę” Klińskiego pod swą opieką.
Nie on jeden mówi o „zadziornym młodzieńcu”. - Bardzo dobry stoper. Ale też bardzo lubił życie - śmieje się pół wieku później Helmut Nowak, kolejny z ówczesnych klubowych kolegów. Przy czym precyzuje, że nie chodziło wtedy wcale o napoje wyskokowe, ale dobrą zabawę i towarzystwo koleżanek. To zdanie Nowaka jest ważne - o czym za chwilę.
Talent Klińskiego rozwijał się błyskawicznie. W lidze zadebiutował 8 września 1963 roku, szesnaście dni przed swymi 16. urodzinami!!! Parę miesięcy później, w marcu 1964 roku, Szombierki u siebie grały sparing z Górnikiem Zabrze. Kliński grał w obronie bytomian, w ataku zabrzan - rocznikowo jego rówieśnik, ale starszy o siedem miesięcy Włodzimierz Lubański. Strzelił nawet gola, ale sparing Szombierki wygrały 7:1, choć - poza „Włodkiem” - wśród gości grali m.in. Ernest Pohl, Erwin Wilczek, Zygfryd Szołtysik. Obrona bytomska, z nastolatkiem w składzie, spisała się bez zarzutu...
Nie pierwszy i nie ostatni raz. W sezonie 1964/65 - jeszcze wciąż niepełnoletni - sięgnął z bytomianami po wicemistrzostwo kraju. W wieku 21 lat powołany został przez Ryszarda Koncewicza na tournée kadry po Ameryce Południowej. Wśród sześciu spotkań tylko jedno - z Argentyną w Mad del Plata - miało status oficjalnego; a w nim akurat nie wystąpił. Do końca 1971 roku zagrał prawie 150 gier w ekstraklasie.
Czas podpuszczeń, czas donosów
I nagle dobra passa się urwała. Zresztą słuchając pana Stefana można odnieść wrażenie, że... „kłopoty to jego specjalność”. No bo...
-... w trakcie mojego pierwszego zgrupowania reprezentacyjnego, w Kraśniku Fabrycznym, starsi koledzy z Górnika Zabrze „podpuścili” mnie, bym po 22.00 wyszedł z ośrodka. Wróciłem pół godziny później, a w hallu już czekał na mnie trener Michał Matyas. No i mnie zawiesili. Na trzy miesiące - opowiada na przykład pan Stefan.
Albo: - W 1969 roku do Włodzimierza Reczka (przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej - dop. red.) dotarł donos na mnie, jakobym szykował się do pozostania na Zachodzie. Z tego powodu Ryszard Koncewicz nie wziął mnie na mecz kadry do Turcji, a Szombierki pomijały przy wyjazdach na spotkania Pucharu Intertoto. A mnie nikt przyczyn nie wyjaśniał. Dopiero kiedy bytomskim działaczom zagroziłem, że odejdę do Legii - a rzeczywiście rozmawiałem wtedy z generałami z Warszawy - powiedzieli mi o „życzliwym” - mówi dziś Kliński.
Trzy sędziny, trzech sędziów, dwa wyroki
Najgorsze wciąż jednak było przed nim. Po jesieni 1971 nagle zniknął ze składu Szombierek (ostatni mecz ligowy zagrał przeciwko Zagłębiu Sosnowiec). Odnalazł się... w zakładzie karnym w nieodległych Wojkowicach. „Przed trzema laty popełnił przestępstwo natury obyczajowej, surowo karane przez ustawodawstwo PRL i prawomocnym wyrokiem został skazany na trzy lata pozbawienia wolności” - pisał w maju 1974 roku Janusz Atlas w materiale zatytułowanym „Wielka ucieczka”, a poświęconym Stefanowi Klińskiemu.
„Lubił dobrą zabawę” - przypomnijmy słowa Helmuta Nowaka. - Poszło o... dziewczynę mojego kolegi z zespołu, bramkarza. Ukartowano całą sprawę - powtarza po dekadach pan Stefan. - W procesie w pierwszej instancji, w którym orzekały trzy sędziny, uniewinniono mnie. Skazano zaś po apelacji prokuratury: tym razem sędziami byli mężczyźni - wspomina z goryczą.
- Kiedy trafiłem do Arki, słyszałem o przeszłości Stefana. Ale gdy poznałem, gdy zobaczyłem faceta o miłej powierzchowności i bardzo sympatycznego w obyciu, nie dałem wiary tym wszystkim opowieściom - podkreśla cytowany już „Bobo” Kaczmarek.
Nikt nie krzyknął na Szombierkach
Dwa lata za murami wojkowickiego więzienia to oczywiście najtrudniejsze chwile w życiu Stefana Klińskiego. - Przez cały ten czas nie kopnąłem piłki - mówi. O treningach też mowy nie było, nawet o bieganiu. Zostawał spacerniak.... - A jednak trzy dni po wyjściu znów grałem w lidze!
I tu w naszej opowieści pojawia się Zagłębie Sosnowiec, nie po raz pierwszy (i nie po raz ostatni...) korzystające z pomocy osadzonych „po sąsiedzku”. Sosnowiczanie po 10 kolejkach zajmowali ostatnie miejsce w ekstraklasie, stracili najwięcej bramek w stawce, więc doświadczony stoper spadał im z nieba. Załatwili mu etat na KWK Czerwone Zagłębie i niemałe pieniądze „na zagospodarowanie”.
Pan Stefan zagrał w pięciu meczach wieńczących jesień. - Jeden z nich odbył się na stadionie Szombierek. I wie pan co? Nikt nie krzyknął z trybun do mnie złego słowa. Swoje wiedzieli... - opowiada ówczesny stoper sosnowiecki.
Z otchłani
Runda się skończyła, minął okres świąteczno-noworoczny i... Kliński na styczniowym treningu na Stadionie Ludowym już się nie pojawił! „Wiedziałem, że jestem drużynie potrzebny. Ale nie mogłem grać. Wróciłem do rodzinnego domu w Bytomiu i do starego towarzystwa. Chciałem być kimś lepszym, a wszystko wskazywało na to, że będę prowadzić tryb życia taki sam jak przed wyrokiem. Zaczęło się od wódki. Miałem dużo pieniędzy, ale nie zaoszczędziłem przez trzy miesiące gry w Sosnowcu ani grosza. Każdą »pustą « chwilę po meczu, po treningu, w dniu wolnym od zajęć, spędzałem w knajpie. Posadę miałem bardzo dobrze płatną, ale potrafiłem przepić wszystko, sześć, siedem tysięcy i jeszcze pożyczyć, bo brakowało kilkuset złotych do rachunku. (...) Czułem, że jeśli radykalnie nie zmienię sposobu życia, to »wsiąknę « jak w Bytomiu” - tłumaczył Januszowi Atlasowi w 1974 roku. 42 lata później mówi krótko: - To była prawda. Potrzebna mi była zmiana środowiska.
By je zmienić - dołączyć do żony, która przeprowadziła się do Ostrowca Świętokrzyskiego - potrzebował zgody sądu (był bowiem na zwolnieniu warunkowym, w załatwieniu którego swój udział mieli sosnowiczanie). Działaczy Zagłębia o wyjeździe jednak nie poinformował; pisemnie zobowiązał się jedynie do spłaty kwot otrzymanych z klubu.
I tak narodził się „Szeryf”
W Ostrowcu dostał pracę w tamtejszej hucie, w III-ligowym KSZO podjął treningi. Ale rozgoryczeni jego „wielką ucieczką” zagłębiacy zablokowali mu możliwość gry. - Przez kolejne półtora roku zagrałem tylko raz: w towarzyskim meczu z jakimiś Ruskimi. A poza tym trenowałem jedynie juniorów - wspomina.
Nie przeszkadzało to „kaperownikom” (dziś ładnie nazwalibyśmy ich „skautami”) z różnych klubów proponować mu powrót do ligowej gry. - Ale przyjąłem dopiero ofertę trenera Słaboszowskiego. W Arce - bez powodzenia - próbował paru stoperów, wreszcie zatelefonował do mnie. Pojechałem w czerwcu 1975 roku na mecz do Warszawy, mogłem jednak tylko przyglądać się grze gdynian z trybun. Dwa razy prowadzili z Gwardią, dwa razy stracili głupie bramki. Zremisowali i tydzień później spadli z ligi; remis przy Racławickiej dałby im utrzymanie - wspomina Kliński.
Blisko 12 lat po debiucie w ekstraklasie, 18 miesięcy po ostatnim w niej meczu, w sierpniu 1975 roku, zadebiutował więc w II lidze. I z miejsca stał się podstawową postacią Arki, miał swój wierny fanklub „na Górce”. - Ze Zbyszkiem Bielińskim (jedna z legend żółto-niebieskich - dop. red.) tworzył duet stoperów solidniejszy niż jakikolwiek później - wspomina Kaczmarek.
W Gdyni pan Stefan dorobił się pseudonimu „Szeryf”. - Stefan Żywotko (trener Arki po Jerzym Słaboszowskim - dop. red.) mu go nadał. Bo, niczym szeryf, wydawał dyspozycje i rozkazy z pozycji stopera - mówi pani Bożena, obecna małżonka piłkarza.
- W Gdyni wreszcie ustabilizowałem swoje życie. Dziś dzieci pracują poza granicami, a ja... jestem szczęśliwy. To była dobra zmiana - zapewnia bohater tego materiału.
Powrót zezowatego szczęścia
Z Arką wrócił do ekstraklasy, zagrał w elicie koleje dwa sezony, na rok odszedł do drugoligowej Lechii, wreszcie trafił do Gryfa Słupsk. Tu jeszcze raz odezwało się jego „zezowate szczęście”, czyli nadzwyczajna zdolność do komplikowania sobie (nie tylko boiskowego) życia.
- Walczyliśmy o awans m.in. z GKS-em Katowice. Po meczu z Uranią w Kochłowicach, wygranym przez nas 1:0, uciąłem sobie pogawędkę z obecnym na stadionie byłym kolegą z Szombierek, Stasiem Grzywaczewskim (ówczesnym piłkarzem „GieKSy” - dop. red.). Zrobiła się z tego w Słupsku afera, oskarżono mnie o chęć sprzedania katowiczanom meczu. Przyjechali do nas parę tygodni później, nie zagrałem w tym spotkaniu, żeby położyć kres wszystkim plotkom, a chłopcy... i tak przegrali. Słupsk stracił być może historyczną szansę na ekstraklasę - zaznacza Stefan Kliński.
Gryf był jego ostatnim klubem. Kiedy zawiesił buty na kołku, postanowił sobie, że już w żadnej roli w piłce pracować nie będzie. Znalazł w Trójmieście robotę w RSW Prasa-Książka-Ruch, potem przez lata był ochroniarzem (m.in. w urzędzie skarbowym). Na stadion zagląda już tylko w roli kibica. - I tak mi się czasem marzy, żeby ten obecny zespół Arki mógł zagrać z tym z moich czasów. Mam wrażenie, że z dzisiejszymi napastnikami wciąż jeszcze bym sobie poradził...
Autor: Dariusz Leśnikowski
Copyright Arka Gdynia |