Aktualności
15.07.2018
Arka Gdynia obroniła Superpuchar Polski.
Nad mistrzami Polski wisiała istna klątwa Superpucharu. Legia przegrała pięć kolejnych starć o paterę: ze Śląskiem Wrocław, Zawiszą Bydgoszcz, dwa razy z Lechem Poznań i w ubiegłym roku z Arką Gdynia właśnie. Żółto-niebiescy bronili trofeum, ale to, jak dysponowani mieli być w rewanżu z Legią, było największą niewiadomą tego meczu. Inny trener, rewolucja kadrowa i zapowiadana całkowita odmiana mentalna i piłkarska. Gospodarze mogli jedynie wróżyć z fusów.
– Trudno czegokolwiek spodziewać się po rywalu, który już na pierwszy rzut oka wygląda diametralnie inaczej niż w poprzednim sezonie – mówił trener Wojskowych Dean Klafurić.
Legia mogła mówić o dużo większym zgraniu. Rewolucji dokonali zimą: 10 piłkarzy przyszło, a aż 18 odeszło. Latem doszło za to do rozsądnych wzmocnień, bo tak należy określić choćby pozyskanie z Wisły Kraków króla strzelców poprzedniego sezonu Carlosa Lopeza.
Dominator krótkotrwały
Początek był piorunujący i należał do graczy Klafuricia. Ruszyli na Arkę jak czołg, napierali dosłownie od pierwszej sekundy. Najbardziej odczuł to lewy obrońca Adam Marciniak, z którego strony legioniści zrobili sobie drogę do bramki Pavelsa Steinborsa.
Dopisać tu trzeba podziurawioną i jeszcze niezgraną środkową strefę defensywną Arki i w rezultacie wyjdzie szybka bramka dla gospodarzy. Kolejne gole wydawały się kwestią czasu. Bardzo krótkiego czasu.
Tak w istocie było, ale wbrew oczekiwaniom warszawski czołg błyskawicznie się przytkał, a do głosu niespodziewanie doszła Arka. Ze skutkiem piorunującym.
Turbo Luka
Dopiero po otrząśnięciu się z pierwszego ciosu rywala Arka zaczęła grać tak, jak zapowiadał Zbigniew Smółka. Ofensywnie, chcąc strzelać, a nie przede wszystkim czekać na wymiar kary z drugiej strony. Gdynianie podchodzili wysokim pressingiem, a Legia struchlała. Zaczęła popełniać banalne błędy, pozostawiając arkowców absolutnie bez krycia. Taką wolną przestrzeń powierzchni co najmniej kawalerki wykorzystał Luka Zarandia, uderzając wolejem prosto z powietrza.
Wtedy, a właściwie chwilę wcześniej, rozpoczął się koncert Gruzina. Bo przyznać trzeba, że za to zagranie gdynianom należał się rzut karny.
Później doskonale zdający sobie sprawę z posiadanych umiejętności Zarandia momentami bawił się z rywalami. Mijał ich jak tyczki, szarżował na skrzydle, łamał akcje do środka. Jeśli tylko Gruzina w końcu ominą kontuzje, może być jedną z najmocniej święcących gwiazd całej ligi.
Biła głową w mur
Dobre pierwsze wrażenie Legii szybko zmieniło się w coś, co piłkarze Klafuricia zaprezentowali w Irlandii w meczu eliminacji Ligi Mistrzów przeciwko Cork City – przeciętność, a nawet mizerność. Z czasem coraz trudniej można było mówić o kreatywności, raczej o szukaniu gola po omacku.
W Arce za to podniosła się kultura gry. Zespół faktycznie chce napierać, stwarzać sytuacje, zdobywać bramki i nikogo się nie bać. Ma piłkarzy, których Smółka chciał i którzy – jak obiecał – wniosą mnóstwo jakości. Na razie nie kłamał.
Mimo że w drugiej połowie obraz Arki był dużo bardziej rozpaczliwy, przypominający ten za czasów Leszka Ojrzyńskiego, to gdynianie swoje zrobili przecież przed przerwą. Głęboko trzeba byłoby sięgnąć, by znaleźć drużynę, która mistrzowi Polski zaaplikowała aż trzy gole w ciągu jednej połowy.
Legia Warszawa – Arka Gdynia 2:3 (2:3)
Bramki: Bogdanow (2. – sam.), Philipps (30.) – Zarandia (19.), Bogdanow (38.), Janota (45. + 2).
Copyright Arka Gdynia |