Aktualności
01.04.2018
Arka jak bulterier, Legia jak chihuahua.
Legia wyglądała w Gdyni tak, jakby przez cały tydzień przed tym meczem była na diecie „1000 kcal, schudnij 5 kg w tydzień”. Arka wyglądała tak, jakby sztab szkoleniowy faszerował piłkarzy kreatyną, kofeiną i nie do końca legalnymi odżywkami zza naszej wschodniej granicy. Ekipa Leszka Ojrzyńskiego rzuciła się na legonistów, którzy przyjechali z Trójmiasta z myślą „pobiegajmy przez półtorej godziny, a bramki może zdobędą się same”. No i goście poważnie się przeliczyli.
Jeśli któryś z zespołów Ekstraklasy tak wiernie oddaje słynne węgrzynowe „wiaderko witamin”, to tą drużyną jest właśnie Arka Gdynia. Jasne, Szwoch i spółka sfrajerzyli się dwa tygodnie temu w Białymstoku, gdzie przez swoje gapiostwo oddali Jagiellonii pewne zwycięstwo. Gdynianie sami sobie skomplikowali sytuację w tabeli i na dwie kolejki przed końcem rundy zasadniczej musieli pokonać Legię i Lechię, by liczyć się w walce o awans do pierwszej ósemki. Ale i Legia była pod ścianą. Zespół Romeo Jozaka czuje na plecach oddech Lecha Poznań, a każda strata punktów oznaczałaby, że uciekająca im Jagiellonia czmychnęłaby już na niebezpieczną odległość.
Wydawałoby się, że zobaczymy w Gdyni starcie na noże, że oba zespoły rzucą się sobie do gardeł, będą jak wściekłe psy, jak Tommy Lee Jones w „Ściganym”. Ale w pierwszej połowie bulterierem była tylko Arka, a Legia co najwyżej chihuahuą. Gospodarze po prosto jeździli na dupach, a do tego dokładali indywidualne zrywy piłkarzy ofensywnych. Brylował Rafał Siemaszko, który to zagrał prostopadłe podanie w stylu Andrei Pirlo, to wyskoczył do główki niczym Edinson Cavani. Mateusz Szwoch tańczył z Arturem Jędrzejczykiem. A Andrij Bohdanow kopiował Davida Beckhama. To właśnie strzał Ukraińca sprawił, że do przerwy było 1:0 dla Arki. Bohdanow przylutował z około 25. metrów, mur Legii rozstąpił się jak Morze Czerwone, piłka skozłowała jeszcze przed Arkadiuszem Malarzem i wpadła do siatki.
I było to prowadzenie absolutnie zasłużone. Bo determinacja, jakość i przede wszystkim liczba oddanych strzałów przemawiała na rzecz gdynian. Wyliczmy dobre okazje Arki – strzał Jankowskiego z woleja, Siemaszko bliski uprzedzenia Malarza tuż przed bramką, sam na sam Siemaszki, uderzenie Szwocha po rzucie rożny. Wymieńmy sytuacje Legii – pieprznięcie Pasquato w trybuny. I na dokładkę statystyka strzałów z pierwszej połowy – Arka dziewięć uderzeń, trzy celne. Legia trzy strzały, wszystkie niecelne.
Goście przebudzili się nieco po przerwie i Steinbors musiał wreszcie się wysilić po jednym z rzutów wolnych, gdy zgranie Hamalainena głową wykończył Pazdan. Ale Legia w żadnym aspekcie nie przypominała drużyny walczącej o mistrzostwo Polski. Trener Jozak próbował coś zmieniać, jeszcze w pierwszej połowie z konieczności na boisko wszedł Eduardo, na drugą połowę wybiegł już Hlousek, a nieco ponad kwadrans gry dostał Szymański. Czekaliśmy już tylko na znany manewr o kryptonimie „Ratownik Kuchy”, czyli wpuszczenie Kucharczyka na pół godziny i kopanie na niego długich podań za linię obrony. Okazało się jednak, że trudno zrealizować ten plan z Kucharczykiem wysłanym do rezerw. A propos skrzydłowego Legii – Jozak przed meczem mówił, że Kuchy wróci do składu tak szybko, jak to możliwe. Nie żeby coś, panie trenerze, ale to pan wysłał go do rezerw i wystarczy jeden telefon, by go przywrócić.
Ale co do samego meczu – Legia przypomniała sobie po przerwie, że podstawowym wymogiem zdobywania bramek jest oddawanie strzałów. Goście przeszli zatem do ofensywy, ale do uderzeń na bramkę Steinborsa zabierali się jak pies do jeża. No i skończyło się zasłużonym zwycięstwem Arki. Legioniści przegrywają drugi mecz z rzędu i w poniedziałek mogą spaść na trzecie miejsce. A gdynianie przynajmniej niedzielę i pół poniedziałku spędzą w górnej ósemce.
weszlo.com
Copyright Arka Gdynia |