Aktualności
27.11.2017
Arka rozdeptała Sandecję, wygrywając 5:0. Gdyńska manita.
Dwa zwycięstwa z rzędu w ekstraklasie były do tej pory dla Arki czymś zupełnie nieosiągalnym. Gdy przychodziła wygrana, w następnej serii spotkań padał remis lub trzeba było zbierać morale z podłogi. Tym razem w obozie gospodarzy zapowiadano mocne postanowienie poprawy, lecz nikt nie przypuszczał, że piłkarze i trener Arki aż tak na poważnie podejdą do tematu.
Tym bardziej, że patrząc na pogodę, można było mieć wątpliwości, że w Gdyni uraczymy składnego piłkarsko meczu. Szykował się raczej taki z przypadku. Nawierzchnia w obu polach karnych przypominała prędzej raj dla świń niż boisko. Ale trudno, grać trzeba było na tym, co dała natura, bo rzęsiste opady w północnej Polsce nie miały zamiaru ustąpić chociaż na chwilę.
Poważne podejście do tematu w tym przypadku oznaczało prawdziwą destrukcję nieźle przecież poukładanej do tej pory Sandecji. Co więcej, choć przypadku pod oboma polami karnymi – zgodnie z przypuszczeniami – nie brakowało, to Arka jego udział w meczu ograniczyła do minimum.
VARtość dominująca
Na dowód arkowcy przeprowadzili składną i przemyślaną w każdym calu akcję, którą podręcznikowo wykończył Ruben Jurado. Clue sprawy było zgranie z pierwszej piłki bokiem do akcji Mateusza Szwocha. Wykonał tym ponad połowę pracy akcji bramkowej. Hiszpanowi wstyd było nie sfinalizować golem tej asysty palce lizać. Arbitrom podejrzane wydało się jedynie ustawienie napastnika Arki, który faktycznie mógł być na około cztero-, pięciocentymetrowym spalonym. A z racji braku odpowiedniego sprzętu, a nawet choćby narysowanej wirtualnie linii spalonego, sędziowie VAR nie mieli podstaw z całą pewnością stwierdzić o istocie pozycji spalonej.
Ów system stał się później kluczowy w podyktowaniu dwóch rzutów karnych, których nie byłoby, gdyby nie wideoweryfikacja. Oba sędzia Dobrynin po obejrzeniu powtórek gwizdnął za zagrania ręką zawodników gości. Trzeba w tym miejscu przeciwnikom VAR-u najpierw rozjaśnić, że przewinienia były ewidentne, a ich niewyegzekwowanie byłoby dla Arki krzywdzące. Można się jedynie kłócić nad czasem, jaki arbiter spotkania poświęcił na podjęcie ostatecznej decyzji. To jednak temat na inną opowieść, która wałkowana jest praktycznie przy okazji każdego kolejnego meczu ekstraklasy.
Brak słabych punktów
Antoni Łukasiewicz, Siergiej Kriwiec, Mateusz Szwoch, Grzegorz Piesio, Luka Zarandia i Ruben Jurado – to nazwiska piłkarzy, których w pierwszej kolejności po stronie Arki należałoby wyróżnić. Co zrozumiałe, w Sandecji nie ma kogo. Pierwszy znakomicie kooperował z defensywą; drugi zdobył gola i inteligentnie rozprowadzał piłki; trzeci powielał robotę Białorusina, zdobywając o gola od niego więcej i dopisując do tego wszystkiego perfekcyjną asystę; czwarty pracował jak mróweczka; piąty pokazał, że bez kontuzji jest zawodnikiem siejącym popłoch, a i samemu asystował wybornie; szósty zaś świetnie zastawiał piłkę, odgrywał, no i też wpisał się na listę strzelców.
Chwalić wyczyny poszczególnych arkowców trzeba bez dwóch zdań, lecz jako całość dopiero tworzyło to świetnie naoliwioną maszynę, która była w stanie pracować jeszcze dłużej niż półtorej godziny. 5:0 staje się też wynikiem historycznym. Jeszcze nigdy Arka nie wygrała w takich rozmiarach w ekstraklasie.
Arka Gdynia – Sandecja Nowy Sącz 5:0 (4:0)
Bramki: Jurado (5.), Szwoch (13. – karny, 43. – karny), Kriwiec (15.), Marciniak (47.)
Arka: Steinbors – Zbozień, Marcjanik, Helstrup, Marciniak – Łukasiewicz – Zarandia (62. Nowicki), Kriwiec, Szwoch, Piesio (87. Kun) – Jurado (75. Siemaszko).
Sandecja: Gliwa – Basta, Szufryn, Krachunov, Mraz (46. Małkowski) – Danek, Piter-Bućko, Baran, Brzyski – Trochim (46. Dudzic) – Kolev (71. Kasprzak).
Sędziował: Zbigniew Dobrynin
Widzów: 5064
Dawid Kowalski
Copyright Arka Gdynia |