Zbigniew Smółka bronił kiedyś w prowadzonym przez niego Polarze Wrocław. Mało tego, wiosną tego roku, gdy Śląsk przejęty przez Pawłowskiego od Jana Urbana wciąż nie mógł „odpalić”, we wrocławskim ratuszu rodziła się już koncepcja, by zatrudnić Smółkę, wtedy szkoleniowca dzielnie walczącej o ekstraklasę Stali Mielec, a Pawłowskiego odstawić z powrotem do klubowej akademii. 

 

Ostatecznie "Tedi" świetnie obronił się swoją własną pracą. Potrzebny był mu do tego między innymi Mateusz Cholewiak, były kapitan mielczan. Śląsk wyrwał drużynie Smółki serce, wykupując piłkarza za 100 tys. zł dosłownie na paręnaście godzin przed zamknięciem zimowego okna. 

 

– Nie mam o to żalu. Jeśli piłkarz ma wpisane odstępne i odchodzi do ekstraklasy, jako trener pierwszoligowej drużyny powinieneś być wręcz dumny, że przyczyniłeś się do doprowadzenia go do takiego stanu. Mateusz ma siłę, szybkość i dynamikę, predestynujące go do występów w najwyższej lidze – mówi Zbigniew Smółka.

 

Goli, bosi, ale zwycięscy

Pawłowski był jego trenerem jesienią 2005 roku, w grającym wtedy na trzecim poziomie rozgrywkowym Polarze. Razem przyczynili się do jednego z najbardziej zdumiewających osiągnięć nie tylko we wrocławskiej, ale w całej dolnośląskiej piłce.

 

Tamten zespół został zmontowany naprędce z zawodników nawet wyszydzanych, a czasem "tylko" niechcianych nigdzie indziej. Niekiedy piszących się po prostu na piłkarską przygodę. Na skrzydle biegał oficer zawodowej straży pożarnej Sławomir Babuśka. Atak prowadził Tadeusz Tyc, wypożyczony z Odry Opole syn niezłego gracza Odry sprzed lat, ale sam wyśmiewany przez kibiców z Oleskiej niczym później w Śląsku Jakub Więzik. Z przodu partnerował mu wiecznie nieskuteczny Artur Anioł, którego "Tedi" motywował, sugerując zakład z dziennikiem "Fakt" o liczbę strzelonych dla Polaru goli w rundzie. Gdyby "Angel" nie zdobył wymaganej liczby bramek, miał publicznie zaśpiewać kolędę. Ostatecznie tak się zawziął, że zabrakło mu tylko jednego trafienia i faktycznie zaśpiewał przy całej drużynie na pożegnalnej Wigilii, fałszując, że omal szyby nie popękały.

 

Bo to był właśnie taki zespół: wszystko trzeba było zrobić entuzjazmem i atmosferą. Inaczej się nie dało, bo piłkarze i trenerzy przeżyli tam organizacyjne piekło. Przez pół roku klub nie płacił. Bywało, że zawodnicy strajkowali, bo nie mieli pieniędzy na jedzenie i na paliwo, niezbędne by dojeżdżać na treningi. Wbrew jakiejkolwiek logice, zdobyli jednak mistrzostwo jesieni. Pawłowski był trenerem, Smółka stał w bramce i będąc właścicielem dobrze prosperującej firmy budowlanej jako jeden z nielicznych nie głodował. Ale jeśli zdarzał się strajk, solidarnie trzymał stronę kolegów.

 

– Było biednie, za to atmosfera w szatni – kapitalna. To był zespół, gdzie jeden za drugiego poszedłby w ogień. Wiedzieliśmy jednak, że przy bałaganie organizacyjnym, jaki był w klubie, po jednej rundzie drużyna musi przestać istnieć. Ja wróciłem do Austrii, zawodnicy się porozjeżdżali w poszukiwaniu zespołów, gdzie płacą – wspomina Pawłowski. 

 

Już bez "Tediego" za sterami i bez około 20 zawodników (w zimie odeszli wszyscy, łącznie z rezerwowymi), Polar wiosną nie wygrał żadnego meczu i... spadł z III ligi. Mimo że ci grający hobbystycznie straceńcy zostawili go po rozegraniu 17 z 30 kolejek na pozycji lidera! Ale Smółka był tak zachwycony współpracą z Pawłowskim, że niedługo później, już jako bramkarz Odry Opole, wręcz lobbował, żeby tamtejsi działacze zatrudnili tego szkoleniowca.

 

Spotkanie z przyjacielem

 

– Mecz ze Śląskiem to jest walka o punkty na boisku, ale poza nim cieszę się na spotkanie z przyjacielem. Na pewno wypijemy dużą kawę – mówi Smółka.

 

– Atmosfera w tamtym Polarze to było coś niesamowitego. Do dziś pamiętam wtorkowe grille, które robił Tadziu czy makaron, gotowany przez żonę kierownika drużyny. Graliśmy tylko dla siebie i własnej promocji, aż z tej biedy porozstawialiśmy całą ligę po kątach. Wspólna praca z trenerem Pawłowskim dała efekty. Wielu chłopaków potem naprawdę poszło wyżej – dodaje Smółka, który trafił do Polaru w wieku 33 lat, z opinią człowieka upartego, ale bramkarza trzecio-, może nawet czwartoligowego. 

 

Dziś pracuje w Arce i jest czwartym w ekstraklasie trenerem z Dolnego Śląska (pochodzi z okolic Sobótki). Obok prowadzącego Miedź Dominika Nowaka z Polkowic, trzebniczanina Ireneusza Mamrota z Jagiellonii i oczywiście wychowanego kilkaset metrów od Oporowskiej Pawłowskiego.

 

Michał Guz