Kliknij, aby wyświetlić pełną wersję strony

2017-08-25  - Źródło: Przegląd Sportowy

Była 79. minuta rewanżu półfinału Puchar Polski. Pavels Šteinbors nie zauważył, że za plecami ma grającego w Wigrach Suwałki Damiana Kądziora, wyrzucił piłkę przed siebie, a rywal zabrał mu ją jak dziecku i wpakował do bramki. Filmik z błędem łotewskiego bramkarza Arki Gdynia podbił internet, a on sam od tego czasu... zaczął grać dużo lepiej i był bohaterem wygranych meczów o Puchar i Superpuchar.

 

– Każdy popełnia błędy, dziennikarze tak samo, ale te nasze od razu rzucają się w oczy. Po sukcesie można jeden dzień poświętować, a po wpadce jeden popłakać. I wystarczy – tłumaczy 32-letni Šteinbors, bramkarz, którego doświadczenia z dzieciństwa mogły sprawić, że znienawidzi nasz kraj, a tymczasem pokochał go jak drugą ojczyznę.


W poszukiwaniu korzeni


W latach 80., kiedy w Rydze przychodził na świat, na Łotwie mieszkało około 60 tys. Polaków. Jednym z nich był ojciec Šteinborsa. Mężczyzna nigdy nie dorósł do tego, żeby zostać dla chłopca prawdziwym tatą.

 

– Kiedy miałem dwa lata, zostawił mnie i matkę samych, więc nigdy nie utrzymywałem z nim dobrego kontaktu. Bardzo interesowały mnie polskie korzenie, ale już nie poznam dokładnie historii rodziny. Ojciec zmarł cztery lata temu. Podpytywałem jednak mamę i tłumaczyła, że w czasach Związku Radzieckiego na Łotwie było bardzo wielu Polaków. Moja żona też ma dziadka, który pochodzi z waszego kraju. W Polsce nigdy nie czuję się obco – wyznaje bramkarz Arki.

 

Šteinbors posługuje się płynną polszczyzną, ale to dla niego wciąż za mało. Nasz język nie jest dla niego tylko narzędziem pracy, w którym wystarczy znać komendy „moja”, „wyjazd” i „powrót”. Nauka polskiego jest dla niego sposobem na poznawanie kultury przodków. Teraz, kiedy żona i synowie wracają na Łotwę i bramkarz po raz pierwszy od lat zostanie w naszym kraju sam, chce doprowadzić go do perfekcji.

 

Syn idzie do pierwszej klasy podstawówki, więc żona z dziećmi wyjechała do Rygi. Gdybym miał długoterminową umowę, to byłby sens posyłać go do polskiej szkoły, ale w moim przypadku nie ma co narażać go na stres związany ze zmianą środowiska. Jest mi z tym trudno, ale chcę ten czas przeznaczyć na rozwój. Mam tutaj dobrą nauczycielkę polskiego, która wynajmuje mi też mieszkanie. Trzy razy w tygodniu spotykam się z nią, żeby się uczyć. Dobrze porozumiewam się w waszym języku, ale chcę poznać go na tyle, żeby również płynnie czytać i pisać – tłumaczy Šteinbors.

 

Ta znienawidzona bramka


Jego droga do Polski była długa i kręta. Prowadziła przez angielskie Blackpool i ligę południowoafrykańską. Durban, w którym grał w sezonie 2012/13, od Zabrza, gdzie debiutował w ekstraklasie, dzieli ponad 10 tys. kilometrów. Historia zaczęła się jednak wiele lat wcześniej w maleńkiej Łotwie, gdzie uparty nauczyciel WF wymyślił sobie, że ze swojego ucznia zrobi piłkarza.

 

– Zaprosił mnie na trening drużyny, którą prowadził i od razu postawił w bramce. Niezbyt mi się to spodobało i więcej na te zajęcia nie poszedłem. Minęło jednak trochę czasu, na przerwie podszedł do mnie kolega, który od dłuższego czasu trenował piłkę i był w tym naprawdę dobry. „Słuchaj, Pavels, wpadnij do nas na trening, nie mamy bramkarza, przydasz się” – mówił.

 

Ja jednak nie chciałem dać się przekonać. W końcu jednak poszedłem i przez rok grałem na środku obrony, a jak to się stało, że znowu wpadłem do tej nielubianej bramki? Sam nie mam pojęcia – śmieje się gracz żółto-niebieskich.

 

Kiedy jednak znów wylądował między słupkami, został tam na stałe. Był w tym dobry, na tle rówieśników nawet bardzo dobry. To między innymi zasługa fascynacji kinem akcji. Dla małego Pavelsa filmy takie jak „Kickboxer”, „Krwawy sport” czy „Uniwersalny żołnierz” były niezwykle ważne. Po seansie usiłował naśladować bohaterów, aż w końcu zapisał się na karate.

 

– To wzięło się z dziecięcej fascynacji filmami z Jean-Claudem Van Dammem i Stevenem Seagalem. Dla mojego pokolenia to byli bohaterowie! Każdy chłopak chciał pójść w ich ślady i spróbować sportów walki. Do dzisiaj mi się to przydaje, mam lepszą koordynację ruchową. W młodości umiałem nawet zrobić szpagat, ale teraz jestem na to za stary – żartuje Łotysz.

 

Na męża swojej mamy, którego poznała, gdy Pavels miał 3,5 roku, bramkarz nie mówi inaczej niż „tata”. Mężczyzna zastąpił chłopcu ojca, a następnie ukierunkował na sport. Młody Steinbors miał mnóstwo energii, zawsze był aktywnym dzieckiem, ale nie wiedział co z tym zrobić. To właśnie ojczym namówił go do trenowania piłki nożnej, a następnie godzinami pomagał bramkarzowi stać się lepszym.

 

– Był dla mnie wsparciem, dużo ze mną indywidualnie trenował. Nigdy nie uprawiał zawodowo sportu, ale był utalentowanym hokeistą. Dzięki tym dodatkowym zajęciom stałem się na tyle dobry, że trafiłem do akademii Skonto Ryga, a potem już poszło z górki. Grałem we wszystkich reprezentacjach, od U-16 do U-21, jako nastolatek zadebiutowałem w najwyższej lidze. Ten występ był dla mnie przerażający. Byłem wtedy rezerwowym bramkarzem w FK Jurmala, a pierwszy golkiper jeszcze przed przerwą doznał kontuzji. Trener mówi: „Pavels, wchodzisz”. A ja nagle miałem ciemno przed oczami. Tysiąc myśli w głowie. Graliśmy z mistrzem Łotwy, na wyjeździe. Wynik brzmiał 1:1 i tak też się skończyło. Ale stres był tak wielki, że niewiele z tego meczu pamiętam – opowiada golkiper.


Hallo, herr Šteinbors?


W kolejnych latach ugruntował sobie pozycję jednego z najzdolniejszych młodych bramkarzy na Łotwie. Rosły i gibki golkiper z każdym sezonem był coraz trudniejszy do pokonania. Kolejni rywale kręcili głowami z niedowierzaniem, kiedy bronił ich strzały, a działacze kiwali z uznaniem. Jednym z nich był Valerijs Belokons, Łotysz będący jednym z prezesów grającego w angielskiej Championship Blackpool. Chciał sprowadzać do klubu młodych piłkarzy ze swojej ojczyzny.

 

Pewnego dnia zadzwonił do mnie kierownik drużyny i zapytał, czy nie chciałbym wpaść na tydzień do Anglii. Nie zastanawiałem się ani chwili. Potrenowałem, pokazałem się z dobrej strony, aż tu nagle kolejny telefon: „Hallo, herr Šteinbors?” Dzwonili z Augsburga. Zakręciło mi się w głowie, miałem 23 lata i żadnego doświadczenia za granicą, a tu dwie oferty z ciekawych kierunków.

 

Pojechałem na zgrupowanie Augsburga w Portugalii. Fajny klub, miłe wspomnienia. Ale trener po obozie wziął mnie na rozmowę i powiedział, że jestem na tym samym poziomie co ich bramkarz, a oni szukają kogoś, kto od razu wskoczy między słupki. Wróciłem do Anglii. Pograłem tam pół roku, ale zostawiłem po sobie dobre wrażenie. Wszystko jednak rozbiło się o pieniądze.

 

Anglicy chcieli rozłożyć płatność na raty, władze Jurmali się nie zgodziły. Na koniec zostałem sprzedany do Metalurgsa Lipawa. Najzabawniejsze jest to, że Anglików nie było na mnie stać, a klub z Łotwy, gdzie piłkarze praktycznie zawsze przechodzą za darmo, od razu wyłożył wymaganą kwotę – wspomina bramkarz Arki, dla którego gra na Wyspach była marzeniem.

 

Jako dziecko kibicował Manchesterowi United, podziwiał mecze Premier League. Podbój Wielkiej Brytanii mu się nie udał, ale kilka scen z półrocznego okresu w Blackpool do końca życia będzie miał przed oczami.

 

–Kultura piłkarska jest na niesamowitym poziomie. Na mecz rozgrywany u siebie piłkarze muszą przychodzić w garniturach. Prezentacja drużyny to też było coś niesamowitego. O każdym zawodniku przygotowany był poruszający filmik, wychodziliśmy po kolei, wedle numerów. Kiedy usłyszałem „number 21, Pavels Šteinbooooors”, miałem gęsią skórkę. Czułem się jak Rocky Balboa wychodzący na ring! Szkoda, że nie przebiłem się do pierwszego składu. Bronił wtedy Paul Rachubka, Amerykanin, wychowanek Manchesteru United. Niezły bramkarz, ale myślę, że nawiązałbym z nim walkę, gdybym został tam dłużej. Ale mogę się pochwalić tym, że moją grę oglądał Sven-Göran Eriksson! Kiedy graliśmy z rezerwami Manchesteru City, wpadł obejrzeć spotkanie – podkreśla Šteinbors.

 

Odbił się od bram raju


Powrót do ojczyzny był dla niego przykrym obowiązkiem. Pukał do bram piłkarskiego raju, a po chwili został strącony do czyśćca. O łotewskim futbolu od 2004 roku nie można powiedzieć nic dobrego. Sukces, jakim był historyczny awans do finałów mistrzostw Europy w Portugalii, został zaprzepaszczony. Na stadionach hula wiatr, a dla młodych chłopców marzeniem jest choćby to, żeby zasłużyć na kontrakt w naszej pierwszej lidze.

 

Na Łotwie piłka nożna upada, bardziej popularne są koszykówka i hokej. Ludzie nie są zbyt chętni, żeby chodzić na mecze. Pod względem kibiców i organizacji ekstraklasa Łotwy na pewno jest słabsza od polskiej pierwszej ligi. To mały kraj i nie ma dla kogo budować stadionów. Trudno uzbierać nawet 2 tysiące osób chętnych do obejrzenia meczu. Nawet kiedy gra reprezentacja, to komplet jest tylko na meczach z topowymi zespołami. Kibice nie przychodzą dla nas, tylko dla rywali – smuci się Šteinbors, który po powrocie z Blackpool przez kolejne cztery lata był graczem Metalurgsa.

 

Obawiał się, że marzenia o grze za granicą trzeba będzie porzucić, a na stare lata jedynym, co będzie mógł opowiedzieć dwóm synom, będzie historia jak przez skąpstwo działaczy Blackpool musiał wrócić do ojczyzny. Jednak zadzwonił telefon. 

 

Opowiada Šteinbors: „Szukamy bramkarza do ligi południowoafrykańskiej i przylecimy cię obejrzeć w meczu ligowym” – mówi do mnie nieznany głos w słuchawce. Pomyślałem sobie, że to chyba żarty, bo kto by chciał podróżować przez pół świata z Afryki na Łotwę, żeby mnie oglądać. Gram sobie spokojnie w lidze, zdążyłem zapomnieć o tej rozmowie, minął chyba tydzień. Agent znowu dzwoni: „W weekend macie mecz, będziemy z trenerem i zostaniemy też na kolejne spotkanie” – zapowiedział głos z tureckim akcentem. Przylatujecie z RPA, tylko po to, żeby na mnie popatrzeć? Chyba na głowę upadliście – śmiałem się.

 

No ale rzeczywiście przylecieli. Bramkarz zagrał dobrze, a po meczu podszedł do niego turecki trener Mushin Ertugral.

 

To była najbardziej przejrzysta rozmowa w moim życiu. Po kilku minutach miałem przed oczami umowę do podpisania z klubem Golden Arrows z Durbanu – przyznaje Šteinbors, który szybko spakował rodzinę i poleciał na drugi koniec świata szukać szczęścia.

 

O Południowej Afryce dużo opowiedział mu kolega Deniss Ivanovs, który grał w tamtejszym Ajaksie Cape Town. Gdyby nie to, bramkarz pewnie nie zdecydowałby się na transfer.


Na ulicach nie było słoni


– Początkowo sądziłem, że wszędzie rośnie dżungla, a po ulicach biegają słonie (śmiech). A okazało się, że to wspaniałe miejsce do życia, mieszkałem przy samym oceanie. Żona do dzisiaj marzy, by tam wrócić. Żałuję tylko jednego: że trener nie został w klubie dłużej. Po trzech miesiącach pokłócił się z właścicielami i odszedł, na jego miejsce przyszedł Manqoba Mngqithi.

 

Powiedzmy eufemistycznie, że nie złapaliśmy dobrego kontaktu. Kiedyś był trenerem, ale bezpośrednio przed przejęciem Golden Arrows pracował w szkole jako nauczyciel angielskiego. Uznał, że całe zło w drużynie to obcokrajowcy i nie dawał nam grać. Ja i jeszcze jeden kolega poszliśmy do pani prezes i powiedzieliśmy, że chcemy odejść. Zrobiła wielkie oczy: „Ale jak to, źle wam u nas? Życie w Durbanie się nie podoba? Pieniądze nie przychodzą na czas?”. Nie była w stanie pojąć, że my tam nie jesteśmy na dobrze płatnych wakacjach, tylko chcemy grać w piłkę!

 

Trener to samo: „Ale dlaczego chcecie odejść?”. W końcu nas puścili. RPA to fajny kraj, ale jeśli chodzi o treningi czy klimat na trybunach, to przeciętna polska drużyna jest lepsza. Kibice tam w ogóle nie dopingują drużyny, tylko tańczą i śpiewają jakieś swoje plemienne piosenki. No i dmą w te słynne wuwuzele – wspomina Šteinbors, który w wieku 28 lat, po rozwiązaniu umowy z Golden Arrows, po raz pierwszy zamieszkał w ojczyźnie swojego ojca.

 

Polska przywitała go z otwartymi ramionami. Chociaż Zabrze nie należy do najpiękniejszych polskich miast, Pavels szybko zakochał się w Górniku. Z wzajemnością, bo był jednym z ulubieńców kibiców. Gdyby nie problemy finansowe, pobyt na Śląsku byłby sielanką i pewnie nie skończyłby się po dwóch latach.

 

Kiedy w barwach Arki niedawno wróciłem do Zabrza, serce mocniej zabiło. Zawsze będę to miasto i ludzi miło wspominał. Cieszę się, że w końcu zbudowali stadion, że tłumy chodzą na mecze. Cały czas wierzyłem, że Górnik wróci do ekstraklasy, bo tam jest miejsce takich zasłużonych klubów. Szkoda Ruchu Chorzów, ale można powiedzieć, że to jest klub, który troszeczkę mniej kocham...

 

Mimo to, uważam że takie firmy powinny grać w elicie. Szkoda, że są tam takie problemy finansowe. W Górniku zresztą też pod tym względem była masakra, ale w końcu wszystko dostaliśmy. Otrzymałem jednak tak złą ofertę nowego kontraktu, że nie mogłem go przedłużyć. W końcu to mój zawód, muszę utrzymać rodzinę, a obniżka zarobków była ogromna – mówi szczerze.

 

Polacy nie łapią jak małpki


Chociaż pół roku spędził w kolebce futbolu, to w naszym kraju nauczył się najwięcej. Kiedy przytaczamy mu słowa polskich bramkarzy, którzy narzekali na poziom szkolenia na Wyspach, Šteinbors zgadza się z nimi.

 

Pod względem szkolenia bramkarzy Polska jest dla mnie najlepsza. W Anglii trenerzy skupiają się na tym, żeby golkiper dobrze grał nogami. Zapominają, że bramkarz musi przede wszystkim zatrzymywać uderzenia. U was można się więcej nauczyć. W Polsce przede wszystkim ćwiczy się technikę bramkarską. Wasi golkiperzy nie łapią piłki jak małpka chwytająca banana, tylko robią to pięknie!

 

Na tym właśnie polega klasa gracza na mojej pozycji. W Anglii tego nie ćwiczą, no i mają tego efekty. Ich bramkarze rzucają się, jakby udawali samoloty – analizuje bramkarz Arki, który w tym sezonie we wszystkich spotkaniach ligowych bronił od pierwszej do ostatniej minuty.

 

Najbardziej w pamięci zapisał się jednak dwumecz trzeciej rundy eliminacji Ligi Europy z Midtjylland. W Danii żółto-niebiescy stracili decydującego o awansie gola w ostatniej akcji meczu.

 

– Po tym meczu nie mogłem nawet na chwilę zamknąć oczu, bo od razu mi się wyświetlały obrazki z tego spotkania. To bardzo bolało – przyznaje. Łotysza, jak pokazują jego życiowe i piłkarskie doświadczenia, boli jednak krótko. A potem przychodzą zwycięstwa.

 

Marcin Bratkowski 

 

 http://arka.gdynia.pl/images/galeria_zdjecie/big/prasa052_d91c003ef439aa787a03063d5a617b9a.jpg